Dwa zupełnie różne obrazy. „Labirynt” to thriller z seryjnym zabójcą w tle i świetną rolą Jake’a Gyllenhaala. „Metallica Through the Never” z kolei to nie tyle film, co teledysk z koncertem legendarnej grupy w tle.
REKLAMA
„Labirynt” Denisa Villeneuve’a przypomina mi jeden z moich ulubionych filmów – „Zodiaka” w reżyserii geniusza budowania klimatu i trzymania w napięciu, Davida Finchera. Nie chodzi tylko o to, że w obu tych obrazach zagrał Jake Gyllenhaal, ani o fakt, że i tu, i tu dosyć istotnym motywem były uwielbiane przez mordercę zagadki. Łączy je atmosfera – w „Zodiaku” wszyscy byli bezsilni wobec zabijającego kolejne ofiary szaleńca, w „Labiryncie” obserwujemy podobny stopień desperacji i rozpaczy, spowodowany odebraniem bohaterom tego, co dla nich najważniejsze: ich dzieci.
Na pewnym poziomie film Villeneuve’a jest opowieścią o granicach, jakie jesteśmy w stanie przekroczyć w skrajnej sytuacji. U podstawy tej historii leży pytanie: a co ty byś zrobił, żeby odzyskać swoje dziecko? Właśnie ono odróżnia „Labirynt” od innych historii o seryjnych mordercach – nie skupiamy się wyłącznie na klasycznym śledztwie, kamera obserwuje także rodziców, zwłaszcza zaś ojców, bo to od nich wymaga się, że będą bronić swoich rodzin. W tym wątku pole do popisu miał Hugh Jackman.
Przyćmił go jednak wspomniany Gyllenhaal, który dawno nie był w tak wysokiej formie (choć też dawno nie miał takiej roli). Świetnie sprawdził się jako detektyw Loki, idealistyczny, ale i bezwzględny stróż prawa. To wyrazista, skomplikowana postać, która do samego końca pozostaje trudna do oceny – nie sposób scharakteryzować go w kilku słowach, jego obraz musimy składać z porozrzucanych po całym filmie puzzli, odczytywać, z pokrywających jego ciało tatuaży. To właśnie Loki stanowi o sile tego filmu.
Filmu, który doskonale sprawdza się jako trzymający w napięciu, przede wszystkim zaś zaskakujący thriller. Jak w „Zodiaku”, zamiast przedzierać się przez zasłonę kłamstw i niewiadomych, z każdym kolejnym krokiem bohaterowie są coraz bardziej zagubieni, trafiają na fałszywe tropy, tracą nadzieję. Dlatego „Labirynt”, choć wyjątkowo długi, ogląda się świetnie, z nieustającym zainteresowaniem, siedząc na krawędzi fotela. Ogromną zaletą obrazu Villeneuve’a jest gra z widzem – naprowadzanie go na pewne wnioski, sugerowanie odpowiedzi, tylko po to, by po chwili zrobić woltę, pokazać nam, jak łatwo dajemy się zwieść pozorom (co jest bardzo istotne zwłaszcza w wątku Jackmana). Ekscytujące, inteligentne kino.
***
Przed premierą wiele osób zastanawiało się, czym właściwie będzie „Metallica Through the Never”. Zapisem koncertu? Normalną fabułą? Musicalem? Otóż okazuje się, że jest to coś w rodzaju koncertowego teledysku.
Dzieło Nimróda Antala ma wyraźne aspiracje filmowe. Pierwsze kilka, góra kilkanaście minut to fabularne wprowadzenie, w którym wraz z młodym Tripem obserwujemy przygotowania do wielkiego koncertu legendarnej grupy. Choć słowa „fabularne” używam chyba jednak nieco nad wyrost, bo po prostu wchodzimy na obiekt, a James Hetfield, Lars Urlich, Kirk Hammett i Robert Trujillo pojawiają się na kilka sekund na ekranie, przy czym najlepiej wypada ten ostatni, rozgrzewający swoją gitarę basową w ciasnym pomieszczeniu składającym się głównie z głośników. Następnie zespół wchodzi na scenę, zaczyna grać, nasz bohater wraz z resztą publiczności wykrzykuje słowa piosenki: „Die! Die! Die!”, a wtedy przerywa mu szef, który mówi, że w ciężarówce wiozącej niezwykle ważną przesyłkę skończyła się benzyna. I że Trip musi tam pojechać, bo ta paczka potrzebna jest Metallice na dzisiejszym koncercie.
I choć cała sekwencja trwa krótką chwilę, jest to najdłuższa nie-koncertowa wstawka w całym widowisku (słowo „film” jakoś mi tu nie pasuje). Zespół gra dalej, Trip idzie do swojego vana i rusza w miasto. Co się zaś dzieje później trudno opisać, bo mamy do czynienia nie tyle z opowieścią, co z narkotycznym (chłopak coś łyka) snem, w którym rzeczywistość miesza się z dziwacznymi halucynacjami o zamieszkach i oprychach rodem z „Mad Maxa”.
Najbardziej zaskakujący jest jednak nie brak logiki w fabule (ta została poświęcona na ołtarzu efektowności – de facto widzowi nic się nie wyjaśnia, po prostu pokazuje kolejne dynamiczne sekwencje, jak w teledysku właśnie), ale fakt, że procentowo jest jej w „Metallica Through the Never” jakieś dziesięć, góra dwadzieścia procent. Jest poszatkowana, nie składa się na nic sensownego, Dane DeHaan wypowiada natomiast może ze trzy zdania, ogólnie zaś biega i robi pełną przerażenia i zaskoczenia minę.
To jednak tło, zasłona dymna, bo przede wszystkim „Metallica…” jest zapisem koncertu. Efektownego, fenomenalnie zagranego, ze świetną oprawą – od zespołu takiej klasy można wymagać niezwykle dużo, tutaj zaś wszystkie obietnice zostają spełnione. Pal sześć film – kto może przejmować się tym, że DeHaan biega bez sensu po ekranie, skoro Metallica właśnie gra „Enter Sandman” czy „One”? Jak dla mnie zamiast latać o mieście, Trip mógłby siedzieć w fotelu i wpatrywać się w widza w czasie króciutkich momentów, gdy pojawiał się na ekranie.
„Metallica Through the Never” to wyśmienity koncert wybitnej kapeli, grającej swoje największe hity, który ktoś umyślił sobie przerobić na film, a tak naprawdę nakręcił po prostu długaśny teledysk. Jeżeli ktoś pójdzie z nadzieją obejrzenia jakiejś fabuły, sromotnie się zawiedzie. Jeżeli ktoś pójdzie na koncert na wielkim ekranie… cóż: METALLICA!
