Do kin wchodzą właśnie dwa warte obejrzenia filmy: świetna i mistrzowska na poziomie wizualnym "Grawitacja" oraz wybitne "Chce się żyć" Macieja Pieprzycy.

REKLAMA
logo
Kadr z filmu "Chce się żyć". Kino Świat
Polska to taki kraj, w którym mamy 40 milionów trenerów piłki nożnej, a także więcej krytyków filmowych, niż widzów. Dlatego od lat opinia o rodzimych produkcjach jest, delikatnie rzecz ujmując, zła. I filmowcy pretensji do nikogo mieć nie mogą, bo prawda jest taka, że obrazy pokroju słynnej „Kac Wawy”, „1920 Bitwy warszawskiej”, „Wyjazdu integracyjnego” czy innego „Ciacha” sumiennie zapracowały na uderzające w nie drwiny i narzekania. Nie bez powodu Kamil Śmiałkowski i spółka zdecydowali się „nagradzać” polskie kino Wężami.
Coś się jednak zmienia. Tylko w tym roku mieliśmy między innymi „Drogówkę” Smarzowskiego, ciekawą „Miłość” Fabickiego, świetne „W imię” Szumowskiej i „Dziewczynę z szafy” Koxa, z wybitną rolą Piotra Głowackiego. Teraz zaś Maciej Pieprzyca przyćmił wszystkie te filmy nagrodzonym w Gdyni „Chce się żyć”.
Z pozoru nic oryginalnego, kino nierzadko pokazuje niepełnosprawnych, czy to fizycznie, czy umysłowo, żeby wspomnieć choćby nagrodzoną w ubiegłym roku Oscarem „Miłość” Hannekego. Większość tego typu fabuł skupia się jednak na cierpieniu, koniecznie chce nas wzruszyć czy poruszyć, stanowi albo zapis upadku, albo heroicznej walki, czasami też (w tym bryluje Hollywood) kreuje bohaterów niedoskonałych na jednym polu, ale genialnych na innym (znany wszystkim „Rain Man”). Pieprzyca urzeka zupełnie innym podejściem do tematu – jego bohater, Mateusz, cierpi na czterokończynowe porażenie mózgowe, co czyni go niepełnosprawnym ruchowo, uniemożliwia także mówienie, nie wpływa jednak na zdolności umysłowe. Mamy więc historię normalnego, sympatycznego, błyskotliwego chłopaka, obdarzonego niesamowitym poczuciem humoru (ogromna zaleta filmu!), który ma jeden problem – nie jest w stanie porozumieć się z innymi. I choć oczywiście mu współczujemy, to uczucie nie dominuje, nie definiuje tej postaci, bo Mateusza przede wszystkim się lubi, a także podziwia. W efekcie, gdy myśli się o tym bohaterze, do głowy najpierw przychodzi dystans, z jakim podchodzi do samego siebie, a dopiero na dalszym planie jego upośledzenie.
Wszystko przez pierwszoosobową narrację. Próbowałem wyobrazić sobie ten film bez lecącego z offu komentarza Mateusza do jego własnego życia – byłby to obraz ponury, pusty, pełen cierpienia, przygnębiający. Widzielibyśmy wtedy bohatera tak, jak wyglądał w oczach rodziców, rodzeństwa i innych filmowych postaci – niezdolną do samodzielnego życia i myślenia roślinę. Pieprzyca nie chciał nas jednak poruszyć do żywego, ale – paradoksalnie – pokazać normalność tego chłopaka. Jego historia, opowieść o tym, jak przez 26 lat wszyscy uważali go za warzywo, to kronika życia człowieka o stalowej woli, niesamowicie silnym charakterze, ale też obdarzonego niezwykłą pogodą ducha. „Chce się żyć”, wbrew wszelkim pozorom, to najbardziej optymistyczny film roku.
Maciej Pieprzyca napisał doskonały scenariusz, równoważąc cierpienie humorem, przede wszystkim zaś doskonale portretując Mateusza – bohatera niepełnosprawnego, jak mało kto doświadczonego przez los, a mimo to osobę, której się nie żałuje, a którą się podziwia. Wielka w tym oczywiście zasługa odtwórcy głównej roli, Dawida Ogrodnika, któremu udało się oddać ułomność ciała oraz niezwykłość umysłu swojego bohatera, choć wyróżnić należałoby także świetnego Arkadiusza Jakubika, filmowego tatę.
„Chce się żyć” śmieszy, porusza (ile mocy jest w scenie, gdy Mateusz przekazuje swoją pierwszą wiadomość matce: „Nie ja roślina.”!), zachwyca. W trzech słowach: Wielkie Polskie Kino
.
***
logo
Kadr z filmu "Grawitacja". Warner Bros.
Wielki ekran powstał, byśmy mogli oglądać na nim właśnie takie filmy. „Grawitacja” to uczta dla oka, a przy okazji bardzo dobry thriller.
Ten obraz chłonie się przede wszystkim oczami. Od spokojnych, panoramicznych ujęć Ziemi widzianej z kosmosu, poprzez doskonale skomponowane kadry, jak ten ze zwijającą się do pozycji embrionalnej Sandrą Bullock, aż po kilka sekwencji, które prawdopodobnie przejdą do historii kina, w tym obraz, który zwiera w sobie esencję „Grawitacji”: dryfująca w pustkę kosmosu główna bohaterka, powoli zamieniająca się w maleńki punkcik na tle idealnej czerni.
Wizualnie jest to jeden z najlepszych filmów ostatnich lat, porównywalny z „Prometeuszem” (który, choć głupi, był przepiękny), na głowę bijący tanią efekciarskość „Życia Pi”. Za całą scenografię służy nam wyłącznie gwieździste niebo, kilka kadrów Ziemi i trochę kosmicznego sprzętu, mimo to efekt zapiera dech w piersiach. Nie sposób nie docenić świetnej pracy kamery (operator miał bardzo trudne zadanie – przez większość czasu wszyscy wirowali bez kontroli wokół własnej osi) oraz mistrzowskiej roboty speców od efektów specjalnych. Jeżeli do czegoś można się przyczepić, to tylko do efektu 3D, który był tak „podkreślany”, że w czasie seansu tylko okulary przypominały o fakcie oglądania filmu w trzech wymiarach. Poza tym jednak od strony technicznej „Grawitacja” to klasa światowa.
Cuarónowi nie chodziło jednak wyłącznie o pokazanie kilku ładnych obrazków, miał również do opowiedzenia pewną historię. Może i nie jakąś specjalnie skomplikowaną, ale trzymającą w napięciu. Po ekspresowym, ledwie kilkuminutowym wprowadzeniu, w czasie którego obserwujemy trójkę Amerykańskich astronautów dłubiących przy teleskopie Hubble’a, reżyser rzuca nas na głęboką wodę: w bohaterów i ich prom uderza chmura odłamków, powstała po zestrzeleniu satelity przez Rosjan. Rozpędzone do olbrzymiej prędkości kawałki metalu niszczą wszystko na swojej drodze, skazując astronautów na dryfowanie w kosmosie. Dalsza fabuła to zapis prób powrotu kosmonautów na Ziemię, tym trudniejszego, że przeszkód bynajmniej nie ubywa i zdawać się może, że kosmiczna pustka się zawzięła i nie zamierza wypuścić swoich ofiar.
Ofiar, które obok wizualnych fajerwerków, stanowią największą zaletę „Grawitacji”. Świetną rolę miał George Clooney, wcielający się w kosmicznego wyjadacza, Matta Kowalsky’ego, dla którego miała to być ostatnia misja przed przejściem na astronautyczną emeryturę. Jego luz, poczucie humoru, nonszalancja, ale i opanowanie momentalnie zjednują mu sympatię widzów. Nieco przyćmiewa przez to główną bohaterkę, dr Ryan Stone – grze aktorskiej Sandry Bullock nie sposób cokolwiek zarzucić, niemniej jej postać niczym nie zaskakuje i usuwa się w cień, gdy tylko na ekranie pojawia się Clooney.
Do miana Wielkiego Kina „Grawitacji” sporo jednak brakuje. Film jest piękny, Kowalsky przeuroczy, a historia emocjonująca, mimo to mamy do czynienia ze świetnym rzemiosłem, a nie dziełem wybitnego artysty. Do tego potrzeba by było jakiś zaskoczeń, oryginalnej treści, oferującej coś poza sensacyjną fabułą opisującą walkę o przetrwanie. Choć i bez tego film Alfonsa Cuaróna to jeden z lepszych obrazów tego roku
Obie recenzje ukazały się również na serwisie Hatak.pl.