Filmowa końcówka roku to jeden powód by odejść od świątecznego stołu (drugi „Hobbit”) i jeden, by pozostać w domu, a kina omijać szerokim łukiem („Kamerdyner”).
REKLAMA
„Hobbit: Pustkowie Smauga” to dowód na to, że przy dobrym materiale wybaczyć można nawet spore błędy. Bo drugi film z planowanej trylogii – choć bawi nie mniej, niż „Niezwykła podróż” i wciąż będę go zaliczał do grona najlepszych obrazów roku – cierpi na wszelkie przywary środkowej historii: zgubiła się gdzieś struktura opowieści, nie ma wstępu, nie ma zakończenia, wątki się mnożą, a kolejne sceny pędzą jedna po drugiej, aby tylko zmieścić jak najwięcej w niecałych trzech godzinach. Wydawać się to może paradoksalne, bo czasu ekranowego sporo (ok. 170 minut), a materiał skromny (powieściowy „Hobbit” to krótka książka), ale w „Pustkowiu…” czuje się pośpiech i trudy montażu, wpakowania ogromu opowieści w ciasne ramy filmu.
Tak jak pierwszy „Hobbit” strukturalnie był bardzo linearny, był ciągiem następujących po sobie zwrotów akcji, gdzie bohaterowie wpadali z deszczu pod rynnę, tak drugi film zdecydowanie bardziej rozgałęzia się fabularnie, nie śledzimy już tylko jednej drużyny, a towarzyszymy krasnoludom w drodze do Samotnej Gory, Gandalfowi w wyprawie do Dol Guldur i okazjonalnie Azogowi, który przygotowuje orków do wojny. Sporo tego, wewnątrz tych trzech głównych wątków tworzą się zaś kolejne, mniejsze, jak choćby historia elfów z Mrocznej Puszczy czy ludzi z Miasta Nad Jeziorem w historii krasnoludów – w efekcie montaż jest za szybki, pojedyncze sceny, zwłaszcza te z Gandalfem, zbyt krótkie, co stwarza wrażenie chaosu.
Po raz pierwszy w przypadku filmu Petera Jacksona miałem wrażenie, że nie zapanował nad przygotowanym materiałem i źle dobrał proporcje w historii. Z jednej strony tłumaczy to chęć nakręcenia nie dwóch (jak pierwotnie planowano), a trzech filmów – bo ewidentnie ma tyle do opowiedzenia, że przy jeszcze większym okrojeniu czasu po prostu nie byłby w stanie tego zrobić. Z drugiej może jednak przydałoby się wycięcie kilku wątków, choćby w ogóle nieistotnego dla historii Beorna, a skupienie się na głównych bohaterach, co upłynniłoby i uspokoiło opowieść.
Choć i bez tego „Hobbit: Pustkowie Smauga” wciąż ma jedną ogromną zaletę: to film o Śródziemiu. Jackson przenosi na ekran niezwykle bogaty świat wyobraźni Tolkiena, i mimo iż popełnia błędy, nasza uwaga i tak w większości skupia się na innych elementach, przez co blisko trzygodzinny seans wydaje się strasznie krótkim i po jego zakończeniu chciałoby się nie wstawać z fotela i poprosić o natychmiastowe wyświetlenie trzeciej części. W „Pustkowiu…” Nowozelandczyk sporo dodaje od siebie, co raz wychodzi lepiej (Thranduil), raz gorzej (Tauriel i Kili), wszystko to robi jednak w celu zwiększenia efektowności filmu, będącego prawdziwym widowiskiem (smok!).
Można więc narzekać na strukturę czy niezbyt dobrze poprowadzony wątek romansowy, z drugiej jednak strony otrzymujemy film widowiskowy, ze wspaniałym smokiem, grupką ciekawych bohaterów i bardzo dobrym, choć skromnym, wątkiem wyprawy Gandalfa. Niedługo ponownie wybieram się do kina.
***
Z pewnością jednak nie mam zamiaru po raz wtóry oglądać filmu „Kamerdyner” w reżyserii Lee Danielsa. Zapowiadany jako jeden z pretendentów do przyszłorocznych Oscarów obraz z Forestem Whitakerem w roli tytułowej i Oprą Winfrey wcielającą się w postać jego żony okazał się ucieleśnieniem wszystkiego tego, co amerykańskie kino historyczne ma w sobie najgorsze.
Główny bohater to czarnoskóry Cecil, który zbiegł z południa Stanów, by uciec od nienawiści białych ludzi, i ułożył sobie życie jako kamerdyner, opanowując tę sztukę do perfekcji. Perfekcji, która zaprowadziła go aż do białego Domu, gdzie pracował przez kilkadziesiąt lat, obsługując kilku prezydentów. W ten oto sposób stworzono bohatera, którego życie stało się ramą dla opowieści o przemianach obyczajowych w USA i drodze od segregacji rasowej do początków równego traktowania. „Kamerdyner” to opowieść o walce Afroamerykanów o swoje prawa.
Opowieść niemożebnie toporna, skrojona tak, aby każdy przyswoił prawdę o tym, jak wspaniałym krajem są Stany Zjednoczone (choć droga do tego była wyboista) i jak wspaniale jest móc obecnie głosować na Baracka Obamę, bo jest czarnoskóry. Rozciągnięta na kilka dekad historia ma wprawdzie sporo ciekawych wątków, filmowi zdarza się także poruszać interesujące tematy (zestawienie spokojnego uporu ojca z żądzą drastycznego działania syna i obserwowanie, która taktyka okaże się skuteczniejsza), wszystko ginie jednak przygniecione łopatologiczną narracją Whitakera, wykładającego widzowi wszystko na ławę, nieustannie sączącego do naszych uszu patos. „Kamerdyner” sprawia wrażenie filmu kręconego nie po to, by uchwycić w obrazie proces przemiany, ale by zawalczyć nim o Oscary – zupełnie jakby Daniels przeczytał podręcznik „Droga do Oscara dla opornych”, a następnie zastosował się do wszystkich durnych rad.
Pocieszać można się jedynie perfekcyjną realizacją tła, bo choć narracja fatalna, przez co opowieść nużąca i drażniąca, nie sposób narzekać ani na świetną scenografię, ani na oszałamiającą obsadę ról drugi i trzecioplanowych – do ról kolejnych prezydentów zaangażowano: Robina Williama, Jamesa Mardsena, Lieva Schreibera, Johna Cusacka i Alana Rickmana! W tle pojawiały się także Jane Fonda i Mariah Carey, dobre role zaliczyli również Cuba Gording Jr. i Lanny Kravitz, a jeżeli ktoś z czołówki obsady zasługuje na słowa uznania, to wyłącznie David Oyelowo, czyli zaangażowany ideologiczne syn głównego bohatera. Poza nim jednak w „Kamerdynerze” trudno znaleźć coś interesującego.
Autor artykułu jest redaktorem serwisu Hatak.pl.
