W niedzielę dzień próby. Triathlon jest dla mnie czymś abstrakcyjnym głównie dlatego, że nigdy nie zdarzyło mi się przebywać w miejscu, gdzie tę dyscyplinę (pływanie, rower, bieg) można uprawiać.
W młodości, owszem, pływałem dużo. Ba! Jestem nawet ratownikiem wodnym, ale łączenie tego sportu z bezsensownym (na tamte czasy) biegiem, nie wchodziło w rachubę. Nie mówiąc już o tym, że rower służył głównie do wypadów turystycznych w okolicy. Z wielobojów na wyobraźnię działały zawody w dziesięcioboju, ale to wpisywałem raczej w rejestr sportów z zupełnie innej planety. Tylko raz, w Stanach Zjednoczonych, zdarzyło mi się spotkać człowieka, który zdobył tytuł "Ironmana" (3,8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze i 42,2 km biegu). W wieku 28 lat przygotowywał się do startu przez półtora roku pod opieką osobistego trenera…
Do udziału w niedzielnym triathlonie w Suszu namówił mnie Wojtek Olejniczak. Wystartuję w wersji skróconej(0,75km - 20km - 5km), a on wybrał pełny zestaw (1,9km - 90km - 21,1km). Najtrudniej będzie mi biec, bo jestem za ciężki i wiele lat nie ćwiczyłem. Trudno było rozruszać kości do zupełnie innego wysiłku niż jazda na rowerze. Dodatkowo płynie się w jeziorze, więc trzeba ubrać piankę, aby nie zamarznąć. Trzeba też zmieniać obuwie i wszystko robić w tym samym stroju…
Jak będzie, zobaczymy w niedzielę. Mój plan taktyczny jest taki, jak reprezentacji Polski na mecz z Andorą – nie połamać nóg. Tłumacząc na warunki triathlonowe: nie utopić się, nie przewrócić na rowerze i nie skręcić nogi w biegu.