Generał Wojciech Jaruzelski, na przekór własnemu zachowaniu, ciągle wywołuje namiętności. Od totalnego potępienia do bezkrytycznego podziwu. Jutro, pod patronatem Aleksandra Kwaśniewskiego, odbędzie się sesja historyczno-naukowa w ramach obchodów 90-lecia urodzin generała. No właśnie. Słowo "historia" w odniesieniu do jego osoby jest jak najbardziej właściwe, bo jego życie nie zmieściłoby się w jednym filmie fabularnym. Musiałby powstać serial.
Z generałem Jaruzelskim miałem okazję osobiście rozmawiać kilka razy. Najpierw, jako urzędujący prezydent, przyjął mnie, redaktora naczelnego "Trybuny", w Belwederze. Rozmawialiśmy o kłopotach gazety. Wiele nie mógł pomóc, ale był po naszej stronie. Kilka lat później odwiedził mnie już w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, przy Al. Ujazdowskich 5. Trzeba przypomnieć, że ten budynek, wybudowany przez Rosjan w czasie zaborów, był ulubionym miejscem pracy i życia marszałka Piłsudskiego. Po wojnie mieścił się tam sekretariat Komitetu Obrony Kraju, którego na końcu szefem był Wojciech Jaruzelski, a podlegli mu generałowie w tajemnicy przed większością partyjnych dygnitarzy szykowali tam stan wojenny. Generałowi trudno było ukryć wspomnienia, ale po swojemu, krótko powiedział: "Gdyby te meble mogły mówić…".
Nie jestem w stanie jednoznacznie ocenić tej postaci. Potrafił podejmować najtrudniejsze decyzje z godnością i odwagą oraz poczuciem odpowiedzialności. Nigdy od niej nie uciekał. Swych decyzji broni do dziś w sądach i wobec opinii publicznej. Te najtrudniejsze – stan wojenny i pokojowy demontaż socjalizmu – odbyły się z jego inicjatywy, pod jego kontrolą i co najważniejsze, skutecznie.
Mam też swoje żale do generała. Po stanie wojennym i zaraz po nim mógł zrobić wszystko. Jeśli nie do końca w polityce, to w gospodarce na pewno. Zamiast reformować, poddał się jednak oportunizmowi PZPR.