Pan premier tak przyspieszył zmiany w rządzie, że nie zważając na konstytucję sam dokonał rekonstrukcji. Podobno kiedyś tam ma to wszystko podpisać jeszcze prezydent, ale któż zwraca uwagę na takie detale, gdy trzeba ludziom pokazać "nowe", w domyśle - może "lepsze".
Wczoraj po 11-tej wielu posłów PO zaczęło w końcu odbierać telefony i można było usłyszeć głośne "uff" – groźba powołania do rządu minęła. Kogo jednak trafiła?
Zacznę od pozytywów. Gwiazdą przetasowania została Elżbieta Bieńkowska. Podobno posiada cudowną umiejętność wydawania europejskich pieniędzy i w dodatku przez sześć lat nie wywołała żadnej afery! Jak na ten rząd – nieźle. Co może w rzeczywistości? Będziemy wiedzieć, gdy rozstrzygnie się przyszłość dyrektora od budowy autostrad. Jeśli zostanie, pani Bieńkowska brudnych interesów nie ruszy.
Siłą rzeczy lepiej od swoich poprzedniczek powinny działać też kolejne kobiety w rządzie – pani Lena Kolarska-Bobińska i pani Joanna Kluzik-Rostkowska. Rafał Trzaskowski też ma szansę być lepszy od swojego poprzednika, a już na pewno pod względem medialnym.
To by było chyba tyle jeśli chodzi o aktywa. Teraz pasywa.
Minister środowiska nie ma pojęcia o resorcie, ale za to zna premiera. Minister od finansów nie chce euro, ale jeździ na rowerze. Najgorsze jest to, że rekomendował go poprzednik, Vincent-Rostowski, i choćby z tego powodu to się dobrze skończyć nie może. Minister Biernat będzie z kolei realizował wizję sportu z pozycji nauczyciela WF, co może okazać się dobre za lat 20.
Wczorajsze zmiany nie są żadnym odmłodzeniem ekipy, bo zostali wywaleni: Korolec (45), Mucha (37) i Nowak (39). Jedno jest pewne – premier zyskał trochę czasu. Media mają o czym i o kim pisać, za chwilę na nowych ministrów rzuci się prasa kolorowa i brukowa i jakoś to do świąt zleci. Niestety dla tego rządu, po grudniu przyjdzie styczeń.