Jakiś czas temu drugim życiem – już jako ciekawostka, a nie prognoza – powróciła do masowego obiegu nota dziennikarza Matthew Lynna dotycząca pierwszego iphone’a. Można by oczywiście w tym miejscu rozpisywać się, jak dalece chybiona była ocena nowego produktu marki Apple, ale – spokojnie – nie mam zamiaru nikogo zanudzać.
REKLAMA
Ostatecznie takich ocen, które z góry przekreślają czyjeś szanse, w mediach serwuje się wiele. Na każdy – nomen omen – temat. Przyglądając się każdorazowo z ogromnym zainteresowaniem młodym twórcom startupów, zastanawiam się niekiedy, ile takich ocen mogło wpłynąć negatywnie na przygotowywany przez nich biznes. Naturalnie nie uderzam tym samym w świat mentorów, co może niektórzy zechcą mi zarzucić. Nic z tych rzeczy. Dużo bardziej frapuje mnie fakt, że nie każdy z tych młodych ludzi będzie miał okazję w praktyce zweryfikować szanse swojego biznesu, gdyż już ten pierwszy cios może okazać się ostatecznym nokdaunem. Chcąc być innowacyjnym, trzeba mieć odwagę, którą niejeden doświadczony i tak pomyli z brawurą. Pat, to często najlepsze, co może spotkać młodego gniewnego w starciu z machiną ocen, autorytetów i ekspertów.
O dofinansowaniach dla tzw. innowacyjnej gospodarki być może kiedyś napiszę, na razie temat ten wywołuje we mnie zbyt nerwowe skurcze, a chcąc brać odpowiedzialność za własne słowa, staram się nigdy nie pisać pod wpływem emocji. Choć wielu myli je (emocje, nie dofinansowania) z wartościowym impulsem, ja twierdzę, że są wyłącznie szkodliwe. Tak czy inaczej nie da się ukryć, że w Polsce zbudowaliśmy całe szkoły pozyskiwania dotacji dla biznesu i – jak na razie – żadnej szkoły samego biznesu. Z różnych stron słychać pomrukiwania i żale, że nigdy nie doczekamy się polskiego Jobsa czy Zuckerberga. Ja, prawdę pisząc, gdzie prawdy używam tylko jako retorycznej figury, nie czekam. W zasadzie byłbym nawet na swój sposób zmartwiony, gdyby się takowy w polskim internecie objawił. Nie dlatego, że sam nim nie będę, raczej dlatego że musimy się jeszcze wiele nauczyć w zarządzaniu tym, co już mamy. A co mamy? Kilku dobrze poukładanych liderów i kilka bardzo wyrazistych osobowości na polskiej scenie internetowej, a także paru tajemniczych Don Pedro, których nikt nie widział, nikt nie miał z nimi kontaktu, ale mają oni jedną przewagę nad pozostałymi – pieniądze. Od czasu do czasu ktoś kogoś kupuje, ktoś kogoś przejął...
Inżynier Mamoń powiedziałby z pewnością, że w polskim ebiznesie nuda, jak w kinie. Polski ebiznesmen zapali epapierosa, otworzy skrzynkę z pocztą, spojrzy od niechcenia w ofertę wczasów. Wypije kawę w starbucksowym kubku, zapyta się sekretarki, czy rezerwacja na czwartkową kolację z akcjonariuszami jest już zrobiona. W głowie ma to, że w tym roku zanurkuje na pewno poniżej 40 metrów i pewnie skoczy ze spadochronem z 4 kilometrów. Z pewnością zmieni samochód, a poza tym wyjdzie nowy iphone, nowy ipad. Klasyczny znudzony młody milioner nic przecież nie musi. Nic się nie dzieje. A przecież mógłby coś jeszcze zrobić. Ostatecznie jest młody, relatywnie, zatem nie musi już iść na emeryturę. Mowa o emeryturze mentalnej, rzecz jasna. Wybiera ją z dwóch powodów: pierwszy, z jakim się najczęściej spotykam w mniej lub bardziej formalnych rozmowach, biznes się kręci, a skoro tak, to nie będę nic zmieniał; drugi, smutniejszy, nie wiem dlaczego mi się udało, zatem lepiej bez nerwowych ruchów, bo jeszcze coś się zepsuje. Bez nazwisk, firm i żadnych śladów umożliwiających weryfikację opisywanych przeze mnie przypadków, śmiem twierdzić, że nie jestem w tej obserwacji odosobniony.
Czy coś się prędko w tej materii zmieni? Czy doczekamy się w końcu innowacyjnego ebiznesu, który to Zachód będzie kopiował od nas? Być może, ale póki co, patrząc uważnie na krajowe podwórko, odpowiem cytatem, który wcale nie pochodzi z komedii Juliusza Machulskiego: „ucho od śledzia“.
