Część krajów (m.in. Holandia) wymaga, by osoby ubiegające się o obywatelstwo posiadały odpowiedni stopień znajomości języka – w tym celu chętni muszą podejść do odpowiedniego egzaminu. Dalej poszła Rosja – od początku grudnia 2012 r. obowiązuje tam ustawa, zgodnie z którą cudzoziemcy, pragnący pracować w określonych sektorach gospodarki (komunikat PAP wskazuje na pracowników gospodarki komunalnej, handlu detalicznego i służbie domowej) będą musieli podejść do testu znajomości języka. Od 2015 r. swoje umiejętności będą musieli sprawdzić także pracownicy budowlani.

REKLAMA
Test składa się z pięciu części. Egzaminowani muszą napisać kilka słów o sobie (pracy, wykształceniu, rodzinie), odpowiedzieć na pytania dotyczące krótkiego tekstu oraz wypełnić test gramatyczny. Przewidziane jest także rozumienie ze słuchu i wreszcie prawdopodobnie najtrudniejsza część, w której należy ustosunkować się do usłyszanych treści. Egzamin na odpowiednio wyższym poziomie muszą zaliczyć osoby ubiegające się o pozwolenie na wykonywanie dobrze płatnych stanowisk biurowych. Urzędnicy Federalnej Służby Migracyjnej przewidują, że w najbliższych dwóch latach do egzamin podejdzie blisko 150 000 osób.
Pomysł na ten wpis zrodził się, gdy opracowywałam zadany przez nauczycielkę rosyjskiego artykuł z gazety "Kommiersant", który traktował właśnie o egzaminach. Przeleciałam go wzrokiem i pomyślałam – fajnie, znam temat, ostatnio słyszałam o tych zmianach w prawie. Dopiero po doczytaniu artykułu zobaczyłam datę – kwiecień 2009, co oznacza, że prace nad ustawą trwały naprawdę długo. Autor artykułu przywołał wypowiedź deputowanego Władimira Słuckiera, który potrzebę wprowadzenia egzaminów językowych opiera m.in. na statystykach, z których wynika, że 70% Rosjan wrogo odnosi się do imigrantów. Połowa swą niechęć tłumaczy niemożnością porozumienia się z przyjezdnymi.
W obowiązkowych egzaminach sposobu na poprawienie sytuacji obcokrajowców nie widzi cytowana przez dziennik działaczka na rzecz praw migrantów Swietłana Ganuszkina. Jej zdaniem problemem nie jest to, że imigranci nie mówią po rosyjsku – problemem jest ogromna armia nielegalnych pracowników, którzy traktowani są niczym niewolnicy; nie mając żadnych praw, muszą się w pełni podporządkować pracodawcy, w przeciwnym razie bez sentymentów zostaną zwolnieni.
Jak opinie z 2009 r. mają się do obecnych danych? Cóż, nadal jest źle. Nawet jeśli odpowiednie służby otrzymują informację o złym traktowani imigrantów przez pracodawców (a paleta zachowań jest szeroka – niewypłacanie wynagrodzenia, przetrzymywanie dokumentów, ograniczanie wolności, znęcanie się fizyczne i psychiczne), to nie reagują, gdyż imigranci z byłych republik (zwłaszcza z Kaukazu i republik azjatyckich) traktowani są jako ludzie gorszej kategorii. Brak poszanowania dla ludzi, którzy pracują za stawki niższe niż oferowane Rosjanom mogą dziwić w świetle przewidywań Federalnej Służby Migracyjnej, z których wynika, że wobec starzenia się rosyjskiego społeczeństwa, do 2025 r. Federacja będzie potrzebowała 10 milionów imigrantów. Potrzebni będą pracownicy fizyczni i umysłowi, ale też studenci – zresztą już dziś wiele rosyjskich uczelni miałoby problem z uruchomieniem części kierunków, gdyby nie tłumnie napływający do wielkich miast młodzi ludzie z byłych republik. Bez imigrantów rosyjską gospodarkę czeka ogromne spowolnienie - wiadomo, że skurczony rynek nie jest w stanie konkurować z wciąż rosnącymi rynkami choćby azjatyckimi. Wobec swych "snów o potędze" Rosja nie może sobie pozwolić na gwałtowny spadek liczebności ludności aktywnej zawodowo, wobec czego wniosek nasuwa się sam – powinna bardziej zadbać o ludzi, którzy postanawiają porzucić swój kraj i przenieść się setki kilometrów do dużych rosyjskich ośrodków przemysłowych, by zarabiając i tak niewiele, połowę pensji przesyłać pozostałej w Azerbejdżanie czy Tadżykistanie rodzinie.
Pomyślałam, że pisząc o różnych krajach warto odnosić się do ważnych książek, które dotyczą tych krajów, choć niekoniecznie samej dotykanej przeze mnie w danym wpisie tematyki. Fajnie jest poznawać świat podróżując czy też uczęszczając na wykłady ludzi, którzy mają coś mądrego do powiedzenia. Nie zawsze jednak możemy pozwolić sobie na doznania empiryczne i wtedy pozostaje książka. Pozwolę sobie od czasu do czasu podrzucić tytuł, który moim zdaniem jest wart poświęcenia mu czasu.
Jedną z najważniejszych książek, które stoją na mojej półce, a które dotyczą Rosji – jest „Na wschód od zachodu. Jak być z Rosją?” - zbiór tekstów prof. Jerzego Pomianowskiego, znawcy Rosji, tłumacza, publicysty. Skłamałabym mówiąc, że jest to moja ulubiona pozycja dot. FR – większe wrażenie wywarł na mnie wydany kilkanaście miesięcy temu zbiór wywiadów z A. Rotfeldem, ale jest to kwestia indywidualnego odbioru.
Pomianowski nie tylko publikował w „Kulturze” - stał się też aktywnym propagatorem wizji sformułowanej przez duet Jerzy Giedroycia – Juliusz Mieroszewski i swoje rozważania prowadzi uwzględniając tę perspektywę. Przypomnijmy, że doktryna ta opiera się na trzech założeniach: potrzebie utrzymywania dobrych stosunków z sąsiadami, prowadzeniu równoległej współpracy z Rosją i byłymi republikami (relacje dwutorowe) i odrzuceniu zasady „Russia first”. Mniej lub bardziej konsekwentnie zasada ta jest realizowana przez kolejnych szefów MSZ.
Wracając do książki: dużo trafnych spostrzeżeń zawartych na blisko 400 stronach. To warte odnotowania, bo coraz częściej na księgarskich półkach widzę cienkie antologie, które mają stanowić uwieńczenie wieloletniej pracy danego profesora. Trudno dekady pracy zamknąć w niecałych dwustu stronach...
Fragment jednego z zamieszczonych w książce wywiadów:
Dlaczego Stalin z takim zacięciem wyrzynał inteligencję?
Tylko z pozbawienia narodu elity można uczynić go bardziej posłusznym. Ale w Rosji stało się coś o wiele groźniejszego. Przeprowadzono eksperyment przekształcenia inteligencji w tak zwanych wąskich specjalistów. Ich zadaniem miało być tylko dostarczanie surowca do decyzji podejmowanych przez dyletantów.