Kiedy boli nas ząb, idziemy do dentysty. Ze złamaną nogą do ortopedy a z zapaleniem wyrostka robaczkowego do chirurga. Dlaczego gotowi jesteśmy leczyć raka, niedoczynność oraz nadczynność tarczycy, nadciśnienie, cukrzycę i inne ciężkie i śmiertelne choroby witaminą C, pestkami moreli, cieciorką czy lewatywami z kawy? Skąd u nas tak niefrasobliwy stosunek do własnego zdrowia? Dlaczego nie wierzymy temu, co mówi nauka? Rozmowa z Jakubem Zawiłą-Niedźwieckim, doktorantem w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.
Panie Jakubie, spotkaliśmy się na wydarzeniu fejsbukowym ZNACHOR na Uniwersytecie! Co na to Rektor?. Jest pan filozofem, bioetykiem, kiedyś przedsiębiorcą i fanem motoryzacji. Dlaczego znalazł się Pan i aktywnie udziela w takim miejscu? Czy poważny naukowiec powinien się w ogóle angażować w takie internetowe hece?
W idealnym świecie nie byłoby takiej potrzeby. Internetowe przepychanki nie są miejscem, w którym można rozwiązać jakiś ważny problem, w zasadzie jest to strata czasu, a jednak tam jestem. Dlaczego? W tym konkretnym przypadku uważam to za swój obowiązek. Stało się tak, że prawdopodobnie z nieuwagi, wynajęto sale na Uniwersytecie Łódzkim i Uniwersytecie Gdańskim osobie, która bezwzględnie wykorzystuje ludzką naiwność, strach i słabości systemu opieki medycznej dla osobistego zysku finansowego, podpierając się przy tym powagą uniwersytetu. Uważam, że każdy, kto jest związany z akademią ma obowiązek dawać temu odpór, zgodnie ze słowami ślubowania doktorskiego: „nie z chęci marnego zysku czy dla osiągnięcia próżnej sławy, lecz po to, by tym bardziej krzewiła się prawda i jaśniej błyszczało jej światło, od którego zależy dobro rodzaju ludzkiego”. Oczywiście, nie miejmy złudzeń, te słowa to tylko wyraz pewnego ideału, ale jednak mam nadzieję ideału jakoś żywego na uniwersytetach. Stąd konieczność zatrzymania tego nadużycia dokonywanego w oparciu o mury uniwersyteckie.
Czym się różni medycyna od szarlatanerii? Czy zwykły człowiek, bez specjalistycznego wykształcenia, jest w stanie odróżnić naukową metodę leczenia od zwykłego oszustwa? Tyle się słyszy o wspaniałych urządzeniach za kilka tysięcy złotych, które leczą wszystkie choroby, o cudownych dietach, o suplementach dających młodość i witalność. Jak się w tym wszystkim połapać?
To wszystko jest strasznie trudne i staje się z roku na rok trudniejsze. Dziś nawet ludzie z wykształceniem medycznym czasem mają trudność by się w tym połapać. Ja interesuję się od kilku lat filozofią medycyny i czasem muszę się dobrze zastanowić czy aby coś, o czym czytam jest jeszcze naukowe. Nauka jest trudna, to może banał, ale trzeba o tym mówić. Nauka używa skomplikowanych modeli mających tłumaczyć rzeczywistość, konstruuje je w oparciu o matematyczne modelowanie zbiorów wyników badań. Osoby nieprzygotowane nie mają najmniejszych szans tego wszystkiego zrozumieć i nie jest to kwestia niczyjej inteligencji. Po prostu na to trzeba lat pracy. Natomiast różni handlarze fałszywą nadzieją, „medycy alternatywni”, „uzdrowiciele” itd. mają proste recepty – ten leczy wszystko witaminą C (ale tylko lewoskrętną i naturalną!), tamten uryną, ten każe sobie wsadzić w ranę cieciorkę, tamten uprawiać głodówki, pić soki i robić lewatywy z kawy... Dużo tego, można by opowiadać o tym tygodniami. Pseudo-medycy mają komfort – nie muszą mierzyć się z różnymi wersjami mutacji genetycznej danego nowotworu, nie muszą znać nazw, charakterystyk i wzajemnych interakcji setek złożonych substancji chemicznych, nie muszą przeprowadzać rygorystycznych badań prowadzących do formalnej akceptacji ich metod terapeutycznych.
Jeśli mogę coś pokrótce podpowiedzieć – oznaki alarmowe to:
1. koncepcja jest niezwykle prosta i oczywista
2. odwołuje się do pojęcia „natury” skontrastowanego z „chemią” (jakby miało znaczenie jak powstały dane wiązania atomowe)
3. „terapia” jest identyczna lub bardzo podobna, gdy stosowana na zupełnie różne choroby
4. „medyk” odrzuca rekomendacje uznanych towarzystw naukowych
Trzeba pamiętać, że jeśli mamy wątpliwości to zawsze możemy się postarać o drugą opinię od innego lekarza. Jeśli już musimy szukać w Internecie (większość z nas robi to i tak), warto zaglądać na strony uznanych instytucji. W anglojęzycznym Internecie wzorcem jakości są Cochrane Collaboration i Mayo Clinic. W Polsce bardzo dobry portal dla pacjentów prowadzi Medycyna Praktyczna.
Kluczowa kwestia tutaj to zrozumienie ograniczeń naszej percepcji rzeczywistości – to, że znamy przykład kogoś, komu się poprawiło po witaminie C nic nie znaczy. Przez setki lat medycyna obserwowała takie pojedyncze przypadki i stała prawie w miejscu – czasem się coś udało, ale też było wiele błędnych ścieżek – homeopatia, leczenie rtęcią chorób wenerycznych itd. Dopiero w XX wieku pojawiła się gruntowna refleksja metodologiczna, wymyślono „złoty standard” badawczy – randomizowane badanie kliniczne z podwójnie ślepą próbą (takie, w którym i badacze i badani nie wiedzą, kto jest, w której grupie), w XX wieku zrozumiano skalę efektu placebo, zrozumiano lepiej statystykę, relację między korelacją a przyczynowością itd. Gdy cały ten ruch zaczynał się to bodajże 7-8% procedur medycznych miało uzasadnienie w badaniach, dzisiaj jesteśmy o wiele dalej i znakomita większość ważnych procedur ma oparcie w dobrych badaniach (ale nadal są poważne luki).
Miłośnicy „alternatywy” i „natury” często mówią o niezwykłej skuteczności swoich metod, a także o braku skutków ubocznych, a jednak mimo miliardów dolarów wpakowanych w specjalny dział amerykańskich National Institutes of Health zajmujący się medycyną alternatywną nie znaleziono do dziś nic istotnego, co by faktycznie działało. Często można usłyszeć, że to dlatego, że koncerny blokują. Proszę Państwa, nic by nie zablokowało lekarstwa na raka prostaty w kraju tylu białych multimiliarderów – mężczyzn w podeszłym wieku. Paru z nich mogłoby sobie kupić cały koncern farmaceutyczny, jeśli by to coś dało i pozwoliło uniknąć leczenia chirurgicznego. A jednak miliarderzy, celebryci i politycy chorują i umierają jak wszyscy. Nie ma magicznych recept, współczesna medycyna to najlepsze co mamy i niestety są granice tego co potrafi.
Dlaczego naukowcy i lekarze sprzeciwiają się propagowaniu „alternatywnych metod leczenia”? Czy jeżeli dorosły człowiek chce łykać duże ilości jakiejś witaminy albo wkładać w rany ziarna cieciorki, to trzeba mu w tym przeszkadzać? A jeżeli jemu to poprawia samopoczucie i daje przekonanie, że robi cos dla siebie?
Autonomia jednostki jest oczywiście jednym z fundamentów współczesnej etyki klinicznej. To czy ktoś chce czy nie chce się leczyć to jego sprawa. Jednak autonomię można wspomagać i osłabiać. Już w starożytności filozofowie moralności zauważyli, że żeby mówić o samodzielnym działaniu trzeba być zdolnym do kierowania swoim postępowaniem. Osoby, które mają fałszywe przekonania o faktach wpojone przez ludzi promujących fałszywe, proste recepty na leczenie, mają w pewnym stopniu ograniczone możliwości wyboru. Etyka kliniczna mówi o świadomej zgodzie i świadomej odmowie. Jednak czy jest w pełni świadoma odmowa osoby, która wierzy, że istnieje prosta alternatywa do wyniszczającego leczenia onkologicznego? Czy musimy się godzić na żerowanie na naiwności i strachu takiej osoby? To na pewno nie jest kwestia prosta, jeśli cenimy sobie wolność jednostek, ale jeśli budzą moją odrazę osoby wciskające staruszkom niepotrzebne garnki to tym bardziej budzą ją osoby wciskające fałszywą medycynę. Odrębne, straszne kwestie, to leczenie dzieci, oraz szeroko pojęte zdrowie publiczne – czyli np. ruchy antyszczepionkowe.
Wydarzenie na fejsbuku dotyczy spotkania pana inżyniera Jerzego Zięby z sympatykami w auli Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego. Pan Zięba napisał książkę pt. „Ukryte terapie”, w której twierdzi, że świat medycyny zna skuteczne terapie, ale je ukrywa z żądzy zysku. Opowiada w książce o zbawiennych skutkach dożylnego stosowania dużych dawek witaminy C. Twierdzi, że to dobra metoda na większość poważnych chorób. Ogłasza, że potrafi szybko i bez skutków ubocznych wyleczyć pacjentów chorych na najpoważniejsze choroby naszej cywilizacji. Jednocześnie kiedy jego czytelnicy opowiadają, jak stosując jego metody doprowadzili swoich bliskich do stanu wymagającego pilnej interwencji na szpitalnych oddziałach ratunkowych, oburza się, że przecież on nigdy nie zalecał nikomu leczenia się samemu ani w ogóle nie zaleca leczenia według jego książki.
Po co zatem cały ten szum? Czy nie jest to niepotrzebna nagonka na „niegroźnego szaleńca”?
Z tego, co mogę zaobserwować, ten pan jest bardzo zręcznym biznesmenem. Ma świetny model płatnych, bardzo zyskownych spotkań, na których generuje kolejne rzesze wyznawców, oraz sprzedaży książek i innych produktów, które promuje w Internecie. Produkuje technicznie bardzo wysokiej jakości filmiki reklamowe. Używa tam z wielką biegłością rozmaitych chwytów erystycznych. Z drugiej strony odpowiednie zapisy w książce, na stronie www i bardzo ostrożne wypowiedzi publiczne powodują, że prawnie nie sposób zarzucić mu np. praktykowania medycyny bez uprawnień. Marketingowo i biznesowo to majstersztyk. Niewielkie koszty, bardzo wysoka rentowność, chciałbym mieć taki biznes, tylko że ja nie mógłbym potem spojrzeć w lustro i miałbym kłopoty ze snem.
Problem polega na tym, że jak się mogliśmy przekonać na wydarzeniu facebookowym, społeczność skupiona wokół Pana Zięby nie tylko twórczo rozwija jego pomysły z leczeniem niemalże wszystkich chorób ogromnymi dożylnymi wlewami witaminy C (specjalnej, lewoskrętnej!) i płynem Lugola, ale także podchwycają różne inne szalone pomysły utwierdzając się w spiskowym widzeniu świata.
W efekcie mamy społeczność ludzi widzących świat medyczny jako mafię, która za pieniądze koncernów farmaceutycznych morduje ludzi. Oczywiście, że Ci ludzie odmawiają leczenia gdy zachorują, nic w tym dziwnego skoro mafia chce ich zamordować dla zysku. Patrząc na agresję, odporność na argumenty itd. to kojarzy się to z sektą. Zresztą istniejąca literatura antropologiczna i socjologiczna o ruchach antyszczepionkowych także opisuje zachowania podobne do grup religijnych – sądzę, że tutaj jest podobnie. Pan Zięba ma kilkadziesiąt tysięcy wyznawców w Internecie, ile w „realu”? Nie wiadomo.
Jest też kwestia dobrego imienia i godności zawodów medycznych. Jeśli Pan Zięba insynuuje, że śmiertelnie zatrute muchomorem sromotnikowym dziecko można było uratować bez konieczności przeszczepu wątroby podając witaminę C to obraża środowisko toksykologów, transplantologów i w ogóle wszelkich nauk medycznych. Szczerze mówiąc to jako filozof odbieram niektóre wypowiedzi altmedowców jako obrazę dla całej nauki i wysiłku milionów ludzi budujących ten wielki gmach wiedzy naukowej od tysięcy lat.
Mam nadzieję, że Pana wyjaśnienia posłużą nam, jako szczepionka. Że zwiększy się nasza odporność na akcje, których jedynym celem jest „trzepanie kasy” kosztem naszego zdrowia, a czasem i życia. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Chciałoby się, żeby to wszystko, co robimy w akademii miało jakiś sens. My, bioetycy, zwykle gromimy lekarzy i naukowców za różne nadużycia, ale czasem zagrożenie dla chorych przychodzi z zupełnie innej strony. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Z Jakubem Zawiłą-Niedźwieckim, bioetykiem, doktorantem w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego rozmawiał Mateusz Kijowski.