Jest taka moda. Publicznego deklarowania, że się nie idzie. Więc i ja deklaruję publicznie: nie idę na referendum. W Warszawie.

REKLAMA
Nie idę na referendum nie dlatego, że popieram HGW, ani dlatego, że popieram PO. Nie dlatego też nie idę, bo słucham Donalda i Bronisława mądrości. Nie dlatego, że jestem regularnie prawdziwym demokratą co 4 lata, a nieregularnie już nie. Nie idę, bo iść na referendum nie mogę – nie mieszkam w Warszawie. Gdybym jednak mieszkał (jak kiedyś), zebrałbym myśli, argumenty i poszedłbym, pojechał. Głosowałbym, bo przecież uczymy o tym w szkołach, nazywamy się demokratyczną Rzeczpospolitą, za co podobno paru ludzi siedziało w więzieniach czy skakało przez płoty.
Przeczytałem jednak deklaracje Wandy Nowickiej (wicemarszałkini Sejmu!) i Henryki Bochniarz (aspirującej do stanowiska Prezydenta RP!). I mnie - mikrusowi polityki, prowincjuszowi - płakać się zachciało. Szanowane postacie kompromitują się obnażając swoje „racje” na blogach. A wystarczyłoby obu paniom napisać, że „na grzyby się idzie”, na spacer z psem. W zamian jednak podano "ważkie" powody, wysilono się. Przyjrzyjmy się tym nieszczęsnym wysiłkom.
Wanda Nowicka twierdzi, że skuteczne odwołanie oznacza pojawienie się kogoś bez doświadczenia, kto będzie "szykował się do wyborów". Skąd to wie? Komisarzem stolicy może przecież zostać ktoś z doświadczeniem, nieaspirujący do stanowisk politycznych. Wszystko w rękach Premiera, który już zapowiedział, że nominuje odwoływaną. Doświadczenia nie zabraknie, choć "szykowanie się do wyborów" będzie. Jak więc rozumieć pokrętną deklarację marszałkini Nowickiej? Argument tu żaden.
Henryka Bochniarz ma odmienne pobudki – dobrą ocenę prezydent Warszawy. Ale zamiast napisać po prostu: „nie idę, bo wspieram HGW” dobudowuje do tego filozofię. I tak, krajem naszym zawładnęło „niepokojące zjawisko”. To zjawisko jest „skłonnością do głosowania negatywnego”. Henryka konkluduje: „Największa mobilizacja następuje wokół idei walki przeciwko komuś i czemuś”. I dlatego wybiera ona... demobilizację. Na koniec mini traktatu politycznego pada słowo-klucz wszystkich ostatnio referendów: „hucpa”.
Jeżeli polityk (polityczka) nazywa demokratyczne głosowanie "hucpą", czy nie jest to przypadkiem kolejny wymowny symptom upadku systemu reprezentacji w Polsce – z jego czołowymi reprezentantami na czele?
Co prawda, Prezydent Komorowski właśnie likwiduje instytucję referendum odwoławczego (PO zachowywała się odwrotnie, dopóki sama liczyła na zdobywanie w ten sposób władzy w gminach i powiatach), ale gdyby te wysiłki rozbiły się o brak parlamentarnej większości, proponuję reformę mniej drastyczną, lecz znaczącą – zmianę nazwy referendum z tej oficjalnej, politycznie niepoprawnej, na tę popularną, poprawną. Zbieranie podpisów pod „hucpą za odwołaniem” czy obwieszczenie PKW odnośnie terminu „hucpy” nie pozostawi wątpliwości interpretacyjnych i pozwoli odpowiednio nastroić ewentualnych uczestników – mieszkańców. Komisje obwodowe ds. hucpy staną się komisjami hańby, a dieta za w nich zasiadanie grzywną niemalże. Również sądy odsapną – sędziowie nie będą mieć już wątpliwości, kto kogo w referendum zniesławia i czyja agitacja opiera się na kłamstwie, stanowiąc hucpę w hucpie.
Wracając do wpisu Henryki Bochniarz, oto kolejne kwestie do dyskusji. Choć zdaniem wymienionej przykładem „skłonności do głosowania negatywnego” jest właśnie „przedreferendalna akcja mająca na celu odwołanie Hanny Gronkiewicz-Waltz ze stanowiska” (zastrzegam, że nie do końca rozumiem, czym różni się ona od ewentualnej „akcji referendalnej” czy nawet samego referendum – zostawiam to czytelnikom do dalszych analiz), referendum za odwołaniem organu jest z definicji „głosowaniem negatywnym”. Co więcej, takie negatywne głosowania są mechanizmem demokracji, a więc nie ma w nich nic „negatywnego” w negatywnym tego słowa znaczeniu (tj. pejoratywnym). Pytanie pomocnicze: czy wcześniejsze wybory do parlamentu w 2007 roku również były „głosowaniem negatywnym”? Czy też, gdy chodziło o odsunięcie od władzy PiS, z definicji głosowanie było „pozytywne”?
Na marginesie, cechą współczesnego życia politycznego (nie tylko u nas) jest dominacja mobilizacji „przeciwko” niż „za” (ruchy Oburzonych, Okupujących, Odurzonych…). Jest to wynikiem marnej jakości demokracji, degeneracji niewykształconego nawet społeczeństwa obywatelskiego w Polsce i dziadostwa klasy politycznej, czyli ludzi, którzy od 20 lat nieprzerwanie okupują przestrzeń publiczną i odurzają się monopolem władzy.
Zastanówmy się teraz… polityk z autorytetem nawołujący do bojkotu referendum (choć nawet twierdzi, że nie nawołuje) jest przykładem zjawiska mobilizacji „przeciwko” czy konstruktywnej mobilizacji „za”? I czy organizacja głosowania z definicji negatywnego (odwołanie) nie wymaga jednak sporej dawki konstruktywnej pozytywności, organizacji, tworzenia?
Najtęższe umysły pewnie jeszcze długo będą się męczyć nad problemem, czy „negatywne” może być „konstruktywne” i w jakim zakresie. Ale nie Henryka i Wanda. One będą się wylegiwać na swoich kanapach, suszyć grzyby. Z pewnością o tym jeszcze nam napiszą.
PS. Nie mam złudzeń, co do tańców, jakie PiS urządza sobie wokół referendum. O hipokryzji tego ugrupowania mogliśmy usłyszeć i przeczytać w wielu miejscach (w Wadowicach PiS broni przed odwołaniem burmistrz z PO!). Nie jest jednak poważne, gdy dwie szanowane panie zdają się nie dostrzegać, jak wielkie znaczenie dla społeczeństwa obywatelskiego ma organizowanie referendum, w jak dużym stopniu kształtuje to świadomość obywatelską. Potrzebujemy tego… jak kania dżdżu.
Więcej referendów to zawsze więcej demokracji. I mniej PO, PiS, SLD i innych wodzowskich inicjatyw...