Apostazja to odstępstwo. A odstępstwo zakłada, że schodzimy z właściwej drogi. Używanie tego słowa do WSZYSTKICH decyzji odejścia z Kościoła Rzymskokatolickiego uważam za błędne.

REKLAMA
Przede wszystkim, takie nazewnictwo oznacza, że poza Kościołem rzymskokatolickim jest już tylko odstępstwo. Czy faktycznie? Nawet zakładając konserwatywną naukę katolicką, że pełnia środków zbawienia jest w tym Kościele (z którą na wszelki wypadek dodam, że się oczywiście, jako protestant nie zgadzam), to przecież nie dowodzi braku jakichkolwiek środków zbawienia w innych kościołach – czy to prawosławnym, czy wśród protestantów.
W protestanckich kościołach ta różnica jest rozróżnialna. Istnieje pojęcie ekskomuniki (równoznacznika apostazji), czyli wykluczenia, ale istnieje również pojęcie skreślenia i przeniesienia członkostwa. Skreślamy z listy członków osoby, które z jakichś przyczyn – nam nie znanych i do końca niemożliwych do określenia – straciły kontakt ze zborem (czyli w przybliżeniu, odpowiednikiem rzymskokatolickiej parafii). Ten krok stwierdza jedynie fakt braku powiązań z kościołem, ale go nie wartościuje.
W przypadku kościoła katolickiego mam wrażenie, że takich osób się nie skreśla, choć ewidentnie to są martwe dusze. Zawsze mnie to zastanawiało w świetle deklaracji bardziej zaangażowanych katolików, którzy podkreślali, że w zasadzie katolicy nie komunikujący (czyli przyjmujący Eucharystię) raz do roku sami w praktycznym wymiarze się ekskomunikują. Stwarza to dość dziwne sytuacje, gdy w zasadzie osoba praktycznie niewierząca, zależnie od sytuacji, albo uważana jest za niekatolika, albo za – mimo wszystko – katolika. Taka dwuznaczność wydaje mi się myląca. Pismo Święte zniechęca do dwóch różnych miar (Przyp 20:10).
Drugie pojęcie to przeniesienie członkostwa. Zakłada ono, że Kościół Jezusa Chrystusa jest szerszy nie tylko niż określona parafia, ale również określone wyznanie. Praktyka ta jest szeroko stosowana w wyznaniach ewangelikalnych. I tak baptysta, który jedzie do miasta, gdzie nie ma zboru swojego wyznania, prawdopodobnie stanie się członkiem zboru innego, zbliżonego wyznania. Występuje więc do swojego pastora o list polecający, który przekazuje. Następuje skreślenie z listy członków w zborze pierwszym i wpisanie na listę w zborze drugim. Wszystko w sposób cywilizowany, rozpoznając ekumeniczny charakter chrześcijaństwa.
Oczywiście, w sytuacji gdy owa zmiana łączy się z obojętnością religijną, czy też ucieczką od jakiegoś problemu, który zbór nakazał chrześcijaninowi zmienić, przeniesienie członkostwa czy wykreślenie może być problematyczne. Niemniej, opcja taka istnieje i – niezależnie od smutku czy niechęci względem owej decyzji danego członka Kościoła – jest stosowana, bowiem zakłada się (i) wolną wolę chrześcijanina, aby wybrać sobie odpowiadający Kościół i (ii) wspomnianą już wcześniej szeroką perspektywę na chrześcijaństwo.
Chrześcijaństwo ma bowiem wiele twarzy. Katolicyzm jest tylko jedną z nich. Warto o tym pamiętać, rezygnując z członkostwa w tym kościele. Warto, bowiem wcale tak nie musi być, że rezygnacja z katolicyzmu oznaczać musi rezygnację z chrześcijaństwa. Mamy przynajmniej trzy wielkie tradycje, z których każda ma swoje mocne i słabe strony. I każda moim zdaniem zasługuje na poważne zastanowienie przed krokiem opuszczenia chrześcijaństwa jako takiego. Ani w prawosławiu ani w protestantyzmie nie ma ojca Rydzyka. Nie powinien on więc być powodem odejścia z łona chrystianizmu, a co najwyżej rezygnacji z członkostwa w wyznaniu rzymskokatolickim. I vice versa. Nie uczmy chrześcijan w swoich kościołach, że jesteśmy jedyną ofertą, bo w ten sposób ich krzywdzimy. Mamy moim zdaniem prawo do przekonania o tym, że nasz sposób przeżywania wiary i uwielbiania Boga jest najlepszy. Ale nie twórzmy granic domu w przejściu między pokojami.