Z Markiem Karpińskim studiowałem na warszawskiej Polonistyce w latach 70.
Jakuba poznałem w rozmowach w Paryżu, w ich wspólnym mieszkaniu z Ireną
Lasotą. Wojtka Karpińskiego znałem z lektur, i gdzieś mimochodem odbywanych
większych spotkań.
Ale pamiętam do dziś, jakie wrażenie wywarły na nas, studentach Uniwersytetu,
„Sylwetki polityczne XIX wieku” Karpińskiego i Marcina Króla wydane w 1974 roku,
wcześniej publikowane w „Tygodniku Powszechnym”. To był smak prawdziwie
opowiadanej historii i prawdziwie, mądrze opowiadanej polityki. To był smak
rodzącej się wówczas w Polsce szkoły historii idei. Już po 1989 roku, książka ta
miała uaktualnioną wersję, jej podtytuł brzmiał: „Od Mochnackiego do
Piłsudskiego”. To wolność zrodzona z „Solidarności” przyniosła możliwość
otwartego pisania o Piłsudskim.
W stanie wojennym wyszedł „Cień Metternicha”, oddany do składania w grudniu
1981 roku, co nie przeszkodziło „Trybunie Ludu” z 17 grudnia umieścić nazwisko
Wojtka Karpińskiego ( będącego wówczas w Stanach) na liście przeznaczonych do
internowania wrogów. W wydanej w podziemiu w 1984 roku książce, Michnik pisze
z więzienia o Metternichu i Tocqueville’u, o esejach z książki Karpińskiego.
Przeglądam dziś pożółkłe strony książki.
Znajduję ołówkowe notatki w różnych miejscach. Przy charakterystyce Lorda
Actona i jego słynnym aforyzmie: „każda władza deprawuje, zaś władza absolutna
deprawuje absolutnie”. Przy opisie podróży markiza de Custine do Rosji i
nawiązaniach do Czadajewa, z bolesną sugestią, że w Rosji brak idei, które na
Zachodzie formowały moralną osobowość człowieka - idei obowiązku,
sprawiedliwości, prawa i porządku. Przy cytatach z de Custine’a, którymi Karpiński
chciał podkreślić, że problemem autora była nie tylko Rosja widziana w podróży, ale
i Francja obalająca najpierw despotyzm monarchii, a później despotyzm republiki.
Przy wspominaniu angielskiego tytułu „The Constitution of Liberty” Hayeka, książki
wówczas pewnie mało w Polsce znanej. Jakie znaczenie musiały wtedy mieć słowa
Karpińskiego: „Zewnętrzna demonstracja mocy służy za zasłonę wewnętrznego
rozkładu”? I na pustych, końcowych dwóch stronach książki zapisane przeze mnie,
jakby to były notatki do prowadzonych zajęć (bo tak rzeczywiście było i na
Polonistyce, i na Historii) słowa-klucze: obywatelskie nieposłuszeństwo,
deprawacja systemu, likwidacja elit, dylematy wolności i równości, ład i wolność,
indywidualizm i wspólnota, dewiacje umysłów radykalnych.
Jest w tych zapiskach smak uczenia się wolności, nie tylko polegającej na
aktywizmie działań, ale i intelektualnym rozumieniu procesów zachodzących w
świecie. To była jedna z tych książek Karpińskiego, kiedy podróżował poprzez
historię idei, a czytelnikom dawał szansę na uczestnictwo w tej podróży.
Uczestnictwo, dla którego misją było rozumienie.
Karpiński otwierał światy i zabierał w podróż.
Tak, jak wprowadzał czytelnika-partnera w świat książek do pewnego momentu
zakazanych, a kluczowych dla polskiej literatury i kultury. W „Książkach zbójeckich”
było wszystko to, co chciało się wiedzieć o Gombrowiczu, Herlingu- Grudzińskim,
Miłoszu. To była książka służąca za przewodnik pomagający dotrzeć do tytułów
obecnych tylko w paryskiej „Kulturze”, albo, od 1977 roku w podziemnych
wydawnictwach w Polsce. Według niej szukało się tytułów, pytało o określone tytuły
u kolporterów.
Całe życie Karpińskiego było podróżą, także przez kościoły i muzea, przez galerie i
uliczki starych miasteczek, przez stare książki i antykwariaty, jak wtedy kiedy
poszukiwał w Londynie szkiców Huxley’a o sztuce.
To prawda, najpierw czytałem o malarskich dziełach we Włoszech u Muratowa.
Ale wiele podróży od lat 90.począwszy aż do ostatnich sprzed kilku lat - nie byłoby
tak cudownie wypełnionych próbą rozumienia piękna bez czytania Karpińskiego,
choćby „Pamięci Włoch”. Czy można naprawdę zrozumieć Wenecję bez eseju
„Serenissima” i „ Wenecja jako sen”? A jeśli chce się odnaleźć pomysły techniczne i
rygory malarskie Tintoretta, ale zarazem dotrzeć do zmysłowego sensu obrazów,
tak jak w przypadku „Chrystusa przed Piłatem” z doskonałą bielą szaty i bladym
konturem twarzy, to przed pójściem do San Rocco, trzeba koniecznie przeczytać
Karpińskiego.
Pamiętam gorący wieczór we Florencji, już po zachodzie słońca, gdzieś w kafejce
przy boku IL Duomo, z niewyobrażalnym sorbetem o smaku mandarynkowym.
Wertujemy „Pamięć Włoch” i oprócz rzeczy oczywistych dotyczących Michała
Anioła, czy przygotowań do obejrzenia Uffizi, czytamy o Benozzo Gozzoli i freskach
w kaplicy Medycejskiej, pokazujących Pochód Trzech Króli. Ta wrażliwość na
Gozzolę przyda się jeszcze w San Gimignano, gdzie artysta namalował freski
opowiadające dramatyczną historię św.Augustyna oraz w Pizie, w próbie
rozczytania zniszczonych czasem i bombardowaniami 1944 roku fresków
cmentarnych, Campo Santo z najpiękniejszą, jeśli można tak powiedzieć twarzą
Diabła w historii sztuki.
Czy można dziś oglądać i pojmować van Gogha bez lektury „Fajki van Gogha”, a
Józefa Czapskiego bez „Portretu Czapskiego” z piękną okładką w żółciach, jak z
malarstwa Mistrza?
Karpiński był renesansowy w takim stylu, w jakim charakteryzowało to najlepszą
część polskiej inteligencji po II wojnie światowej. Pisząc o jakimś dziele, pisał o
autorze, technikach artystycznych, czasie, w jakim artysta żył, o architekturze
miejsc, gdzie przebywał. Uzupełnieniem sposobu chłonięcia świata było czytanie
literatury i poezji w szczególnie wrażliwy sposób. Ale też słuchanie muzyki. Z
londyńskim („Obrazy Londynu”), węgierskim przyjacielem Gaborem dzieli się DVD,
ze wspaniale sfilmowanym Piotrem Anderszewskim, grającym „Wariacje
Diabellego” - robi to 16 września 2008 roku. A dzień wcześniej zwiedzając po raz
kolejny, po raz kolejny w zindywidualizowany sposób - Wallace Collection, wracając
metrem widzi tytuły gazet i informację o upadku Lehman Brothers.
Jego „Obrazy Londynu” są właściwie dziennikiem przyjazdów do Londynu ( od
przyjazdów Eurostarem na Waterloo, a później na St. Pancras). I zwiedzania -
wybranych galerii, a w nich kontemplowania wybranych dzieł. Nie trafiłbym nigdy do
Wallace Gallery, czy Courtauld Galleries (ileż tam Cezanne’a) bez inspiracji
Karpińskiego. Za każdym wyjazdem do Londynu planując muzea i wystawy -
sięgam do książki Karpińskiego. Można wtedy otworzyć się na zwiedzanie, które
jest jak najdalsze od turystyki - jednorazowego i pospiesznego zerknięcia na dzieła.
„Otwarcie” oznacza - że są dzieła, do których wraca się wielokrotnie szukając w
nich ciagle czegoś nowego, albo szukając ich w ogóle, jak stało się w National
Gallery, gdzie jeden z najbardziej ulubionych przez Karpińskiego obrazów
Rembrandta „Kąpiąca się” (genialny opis tego obrazu, s. 319 książki) gdzieś nagle
jest przeniesiony, znika... Podobnie dzieje się w relacjach Karpińskiego z obrazem
„Pan Pivot” Corota, który także znika co pewien czas z ekspozycji.
Karpiński zabierał nas w podróże pamięci. O sztuce przeszłej, ale i jej
współczesnych znaczeniach. O artystach, o których zapomnieć nie wolno. O
myślicielach, których nie wolno wyprzeć z pamięci. O ludziach, których życie biegło
często w rytm okrutnej Historii, ale którzy potrafili się wewnętrznie wyzwolić. Taka
właśnie jest opowieść „Henryk” o Henryku Krzeczkowskim, jego losach i stylu
myślenia. Te losy pokazują historię człowieka, pochodzącego z żydowskiej rodziny
w Stanisławowie, w uciecze przed śmiercią w czasie wojny, którą nieśli Sowieci i
Naziści. Mam w rodzinie podobną opowieść o kimś, kto przeszedł szlak ucieczki ze
stanisławowskiego domu poprzez wywózki i obozy, aż do wylądowania w końcu w I
armijnym wojsku Berlinga.
Delikatność i rzetelność, z jaką opisuje ten los Karpiński czyni z niego - naprawdę
Czułego Narratora.
Tylko tacy umieją zabierać nas w podróże pamięci.
Michał Boni
19 sierpnia 2020