W ubiegłą niedzielę wybrałem się z przyjaciółmi na wycieczkę do Oświęcimia, bo żadne z nas nigdy tam nie było. Wszyscy z tego samego powodu: ze strachu. Uznaliśmy jednak, że trzeba w końcu to miejsce odwiedzić, a w grupie, wśród swoich będzie nam raźniej i w razie emocjonalnego kryzysu będziemy się wspierać. Przygotowani na dzień pełen zadumy, smutku i łez, pojechaliśmy.
Pierwszy zgrzyt nastąpił przy wejściu. Okazuje się, że budynek, w którym się mieszczą kasy jest cały wybazgrany markerami. Szokujące. Wandalizm w TAKIM miejscu? Na oczach pracowników?
Kupiliśmy bilety i tu konsternacja. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu dano nam naklejki z logo muzeum, które trzeba przykleić w widocznym miejscu. Odruchowo każdy przykleił tam, gdzie zazwyczaj identyfikator, czyli na piersi. Zauważyłem, że każda grupa ma inny kolor naklejek. Nie wiem, czemu ma służyć ta segregacja, niewykluczone, że przewodnicy chcą widzieć, że mówią do swoich podopiecznych, albo ma to ułatwić zwiedzającym znalezienie własnej grupy w razie odłączenia się od niej. Pomysł wysoce niefortunny, bo analogia do obozowych winkli jest aż nadto widoczna. Czy tylko ja i moi przyjaciele ją dostrzegli? Zniesmaczony kolega zapytał nawet, czy tatuaże z kalkomanii też dostaniemy.
Zwiedzanie, jak zwiedzanie. Pani przewodniczka beznamiętnym, monotonnym głosem snuła swoją opowieść, ale tempo narzuciła dość żwawe. Jak wyjaśniła: żeby zdążyć na autobus do Brzezinki.
Kolejna niespodzianka: w baraku vis-a-vis bloku 11 – niesławnego bloku śmierci, można kupić napoje. Ja rozumiem, że komuś może nagle zachcieć się pić, ale dlaczego na miłość boską, ze wszystkich miejsc na terenie obozu wybrano właśnie to, gdzie torturowano ludzi brakiem wody? Wśród oferowanych w barakowym okienku napojów jest Fanta. Dla niewtajemniczonych: Fantę wymyślono w nazistowskich Niemczech, w roku 1941, kiedy po nałożeniu embarga, USA przestały przysyłać do Niemiec syrop do produkcji Coca Coli. Naprawdę, trudno o mniej stosowny napój, w mniej stosownym miejscu. Zabawne, że przez wzgląd na pamięć o zmarłych, w bloku 11 nie wolno robić zdjęć, ale wolno przed nim handlować gazowanymi (nomen omen) napojami. W ogóle uważam, że sprzedaż czegokolwiek na terenie obozu jest przesadą, a sprzedaż artykułów spożywczych wręcz profanacją. Od tego są sklepiki na parkingu, a dla nagle spragnionych powinna być darmowa woda z dystrybutorów stojących w jakichś ustronnych miejscach.
Po zwiedzeniu Auschwitz muzealny autobus zawiózł nas do Birkenau i tutaj dopełniło się dzieło niesmaku i niestosowności. Pierwsza zauważalna rzecz: piknikowa atmosfera. Izraelczycy siedzą wokół rampy, odpoczywają i wygrzewają się w słońcu, Polacy pozują do zdjęć na torach. Padają żarty, słychać wybuchy śmiechu. Widziałem na własne oczy jak chłopcy z Izraela w baraku sanitarnym siadali na latrynach i robili sobie zdjęcia, udając, że z nich korzystają. Śmiechom nie było końca.
Zaczyna się wyścig z czasem, bo trzeba zdążyć na powrotny autobus do Auschwitz. Zaglądamy do baraku. Kolejny cios. Prycze mają wydrapane pamiątkowe napisy. Jak to jest możliwe? Przecież tego się nie da wyskrobać w sekundę, wycieczki są oprowadzane przez przewodników i nie ma możliwości samodzielnego zwiedzania. Dlaczego tego nikt nie pilnuje? Jest zdaje się na to paragraf?
Rzecz, która mnie przyprawiła o szczególny niesmak, to pewna sytuacja z udziałem naszej Pani Przewodnik. Na terenie obozu mijaliśmy izraelską wycieczkę. Szła w niej nastolatka jedząca orzeszki. Naszej Pani Przewodnik najwyraźniej się to nie spodobało, bo odwróciła się w kierunku dziewczyny i warknęła do niej: „Keine essen!” Zamurowało mnie, bo wydawanie Żydom poleceń po niemiecku na terenie obozu zagłady brzmi jak makabryczny, szalenie niestosowny żart. Osobiście też jestem zdania, że jedzenie w takim miejscu to świętokradztwo, ale z drugiej strony, przekąski są tam do kupienia i przewodnicy chyba są tego świadomi?
Żeby już ostatecznie odrzeć to miejsce ze świętości, w słynnej bramie śmierci urządzono toaletę. Zresztą płatną. Tak, drodzy Państwo. W bramie, przez którą przejeżdżały transporty do komór gazowych, dziś można się wypróżnić za pieniądze.
Czy nie da się przed muzeum, w ustronnym miejscu postawić jakiegoś estetycznego pawilonu i informować zwiedzających, że lepiej skorzystać teraz, bo na terenie obozu nie ma takiej możliwości?
Nie dziwi mnie, że zwiedzający nie potrafią uszanować miejsca, w którym zgładzono półtora miliona ludzi, bo poniekąd same władze muzeum ponoszą za to część winy. Ludzie jak wiemy są różni. Nie każdy wie, co to empatia i wyczucie. Wystarczyłoby, żeby przewodnicy przed wejściem prosili o przestrzeganie pewnych norm i egzekwowali je. Wyłączanie telefonów w teatrach jest niby oczywiste, a i tak przed każdym spektaklem o tym przypominają. Akty wandalizmu powinny być pokazywane przez przewodników i ostro komentowane, tak, aby odebrać ochotę ewentualnym naśladowcom.
Sądzę, że zwłaszcza młodzi ludzie dostają tu małpiego rozumu ze zwykłej nudy. Niestety, to muzeum nie przystaje do dzisiejszych oczekiwań. Przesuwanie się w tłumie ludzi wdłuż gablot z walizkami, włosami czy okularami, jest (mimo najszczerszych chęci) męczące i nudne. Po pierwsze, upływ czasu robi swoje i prawie stuletnie przedmioty nie pobudzają wyobraźni, jak jeszcze 40 lat temu, po drugie, w dzisiejszych czasach trzeba używać silniejszych bodźców, żeby zrobić wrażenie. Ja wyobrażam sobie to miejsce jako mutimedialną wystawę. Gdyby w barakach słychać było płacz dzieci i wrzaski esesmanów, a w alejkach ujdanie psów. Gdyby w oknach wyświetlano z rzutników twarze więźniów. Gdyby odbudowano wszystkie baraki, a na rampie postawiono cały pociąg, zamiast jednego wagonu. Gdyby zrekonstruowano komorę gazową i wpuszczano ludzi do środka, a potem na chwilę zatrzaskiwano za nimi drzwi. Wtedy nikt nie robiłby sobie żartów, nie jadłby i nie pozował do głupawych zdjęć. Cel byłby osiągnięty. To miejsce znów przerażałoby jak powinno.
Wróciłem z Auschwitz zniesmaczony i przybity. Nie ma tam miejsca na zadumę i łzy podczas spaceru między barakami. To jest obiekt komercyjnej turystyki na przemysłową skalę, dowód indolencji władz muzeum. I już mnie nie dziwi, że ukradziono stamtąd wielki i ciężki napis znad bramy.