Już mi się wydawało, że przycichło, że przeczekałem medialną burzę po odejściu Lenczyka i irytację zostawiłem we wnętrzu, aż nagle otworzyłem dzisiejszy dziennik "Sport", przeczytałem przemyślenia kopacza Górnika Zabrze Antoniego Łukasiewicza i nie wytrzymałem.
REKLAMA
Pan Łukasiewicz mówi m.in.: "Konflikt drużyny z Lenczykiem zaczął się jeszcze zanim zaczęto o nim pisać. Wszystko zaczęło się z momentem przyjścia trenera. Trener rozmawiał z zawodnikami, ale ich nie słuchał. W szatni aż się kotłowało. Spodziewałem się nawet, że szybciej odbije się to na wynikach, ale drużyna była zdeterminowana by - mimo takich relacji z trenerem coś ugrać. Ale pamiętam, że kiedyś powiedziałem do któregoś z kolegów z szatni Śląska: "Ciekawe, ile jeszcze ten lont, który podpalił trener, będzie się palił, bo że kiedyś ta bomba wybuchnie i zburzy zespół, to pewne".
Dziennikarz Kamil Kwaśniewski zadał więc trzeźwe pytanie, czy Lenczyk przeszkadzał piłkarzom Śląska w osiąganiu sukcesów. "Nie, nie odbieram trenerowi jego zasług. Wyniki go bronią. Kiedy przychodził, sytuacja była trudna, znajdowaliśmy się nisko w tabeli, trener trochę inaczej nas poustawiał i dało to efekt. Z drugiej strony, zrobił to z zawodnikami, których sprowadził do Wrocławia trener Tarasiewicz. Moim zdaniem to on był głównym architektem sukcesów".
Następny. Zgadzam się z Łukaszem Mazurem, byłym prezesem Górnika, że już lepiej wypada Cristian Omar Diaz, który Lenczykowi powiedział, że jest ch... prosto w twarz. A Sebastian Dudek, teraz Łukasiewicz i inni piłkarze Śląska są jak małe, głośno szczekające pieski (zaznaczam, że tu nie ma odniesienia do krakowskiej świętej wojny), które jazgoczą, wiedząc, że są schowane za ogrodzeniem. To analogiczna sytuacja do tej, którą miał po Euro Robert Lewandowski. Czyli kopanie leżącego, o którym wiadomo, że już nie odda. Tyle, że Lewandowski kopał trenera przegranego. A panowie ze Śląska kopią trenera, dzięki któremu mogą sobie wpisać w CV jedyne w życiu mistrzostwo Polski (Łukasiewicz nie może, bo się go Lenczyk pozbył). Ale to tylko wątki poboczne, ja nie o tym chcę. TARASIEWICZ!
Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki! Dzięki ci za zesłanie Ryszarda Tarasiewicza. W 2006 roku, kiedy cały kraj wybierał swojego selekcjonera, po fatalnym występie na mundialu, jednym z - samozwańczych, no, bo jakich? - kanydatów był właśnie "Taraś". Pracował jako trener od całych dwóch lat. Wprowadził Śląsk Wrocław z III ligi do II i akurat był na świeżo po minimalnie przegranej walce o awans do ekstraklasy. Trochę tak, jakby schedę po Smudzie chciał przejąć Przemysław Cecherz z Kolejarza Stróże, który też był na świeżo po minimalnie przegranej walce o awans. Może i chciał, ale się nie wygłupiał z mówieniem tego gdzie indziej poza swoim domem. A Tarasiewicz się wygłupiał. Sylwetki kandydatów w telewizji. Ten zdobył mistrzostwo tyle razy, Kasperczak prowadził to, to i to, Beenhakker Real Madryt etc., Tarasiewicz - grał w reprezentacji i - uwaga - strzelił w słupek Brazylii w 1986. Świetna rekomendacja!
PZPN, głuchy na nawoływania swojego ludu, nie dał kadry Tarasiewiczowi, a Beenhakkerowi. Chcąc nie chcąc, trener Śląska musiał pracować dalej w lidze. Wprawdzie nie w ekstraklasie, ale całkiem blisko, bo poziom niżej. Teraz już w Jagiellonii Białystok, z którą miał w cuglach wygrać awans. Zespół z Podlasia ostatecznie awansował, Tarasiewicz nawet pewnie powie (albo już mówił), że to jego zasługa, ale fakt faktem, zwolniono go w kwietniu, gdy zespół był na czwartym miejscu, z sześcioma punktami straty do miejsca, które miało być premiowane awansem. Do najwyższej ligi drużynę wprowadził Artur Płatek.
Nasz niedoszły selekcjoner, pogoniony z Białegostoku, wrócił do Wrocławia, gdzie wszedł ze Śląskiem do ekstraklasy, następnie zajął w niej dobre - jak na beniaminka - szóste miejsce. Brawo. Drużyna grała efektownie, na kilku zawodnikach dało się zawiesić oko. Do tego stopnia, że zaczęły na nich zawieszać oko lepsze i bogatsze zespoły. O, na przykład Krzysztofa Ostrowskiego chciała Legia Warszawa, a że zawodnikowi za pół roku kończył się kontrakt z WKS-em, to podpisał go z CWKS-em, ale miał jeszcze pograć przy Oporowskiej. Tarasiewicz dał jednak dowód swoim buraczanym zwyczajom, oburzony odsunął zawodnika od zespołu, zapowiadając, że nigdy więcej w nim nie zagra. Czyli zrobił coś, co jest specyficznym polskim, jakże głupim wynalazkiem. Jak można odsuwać czołowego zawodnika, osłabiać w ten sposób drużynę, tylko dlatego, że ten za pół roku odejdzie? Zwłaszcza, gdy w tym samym czasie, w cywilizowanym świecie, Ivica Olić był w analogicznej sytuacji w Hamburgu. Podpisał kontrakt z Bayernem, ale do ostatniego meczu w HSV walczył jeszcze bardziej, żeby nikt mu niczego nie zarzucił. I odszedł normalnie, po ludzku, bez głupiego obrażania się.
A w drugim sezonie, jak na beniaminka przystało, gdy zespół przestał już kogokolwiek zaskakiwać, gdy fala entuzjazmu opadła, a piłkarze poczuli się panami piłkarzami, Tarasiewicz przestał sobie radzić z drużyną i został zwolniony, gdy ta była na ostatnim miejscu. Wiem, że nad Cracovią, ale to aksjomat. Każdy, kto grał w ekstraklasie, był nad Cracovią. Ona się nie liczy.
Dalej ŁKS. O, w zeszłym sezonie ten klub był miejscem, w którym oddzielało się ziarna od plew. Tu było widać, kto jest jakim trenerem i - jakkolwiek to zabrzmi - człowiekiem. Wielki Michał Probierz, "polski Guardiola", opromieniony sukcesem z Jagiellonią Białystok, który przykrywał nawet wstyd w pucharach, nie bał się przyjąć propozycji z klubu, w którym nawet myszy były wygłodniałe. Co więcej, wszyscy piłkarze podkreślali, że Probierz potrafił nawet wywalczyć lepsze warunki treningów. Robił z łodzianami wyniki ponad stan. Gdyby został dłużej, pewnie utrzymałby zespół w lidze.
Na końcówkę jesieni przyszedł nasz niedoszły i - w to nie wątpię! - przyszły selekcjoner. Przegrał, co miał przegrać, a zimą tak po prostu uciekł, bo były złe warunki. Słusznie wjechali na niego piłkarze, bo kapitan nie powinien uciekać z tonącego okrętu. No, ale przecież ciężkie warunki... A, no tak, ciężkie... To w ciężkich można! A zawodnicy to niby w jakich zostali? Przegrali, spadli z ligi, ale przynajmniej próbowali.
Tarasiewicza natomiast wzięła Pogoń Szczecin na końcówkę sezonu, bo kompletnie jej się na finiszu nie wiodło. Ucieszyłem się, bo nie chciałem "Portowców" w ekstraklasie i myślałem, że wraz z tą decyzją przegrali awans. Szczęśliwie, w zeszłym sezonie "walka" o ekstraklasę wyglądała jak "walka" o mistrzostwo, czyli trup w czołówce gęsto się ścielił. A to Nieciecza przerżnęła wszystko, co się dało, a to Zawisza przegrywał. No i wiecie, że Pogoń się do ekstraklasy wtarabaniła. Z Tarasiewiczem! Ale działacze zrobili co tylko mogli najlepszego, czyli w najwyższej lidze dali ją komuś innemu.
Piszę tak długi, może nawet przydługi tekst, żebyście poczuli na własnej skórze jak wiele czasu minęło od odejścia Tarasiewicza ze Śląska. W tym czasie, wszyscy wiemy jak było. Lenczyk odwrócił tabelę, czyli zespół, który wziął na drugim miejscu od końca, zostawił na drugim od początku. Potem zdobył mistrzostwo (a Śląsk Wrocław to nie jest zespół, z którym mistrzostwo zdobyłaby teściowa prezesa. Ba, to nie jest nawet zespół, z którym mistrzostwo zdobyłby Ryszard Tarasiewicz). Ale gdy tylko przestało się Lenczykowi wieść - Tarasiewicz go skrytykował i stwierdził, że we Wrocławiu pospieszono się z decyzją o jego zwolnieniu, czemu przyklasnął jeden z miejskich działaczy, mówiąc, że zwolnienie Tarasiewicza było błędem, a zwolnienie Lenczyka nim nie będzie.
Nie specjalnie lubię pana Oresta. Drażni mnie, wyobrażam sobie, że jest strasznie trudny w kontaktach i nie dziwię się, że szatnia miała z nim konflikt. Ale deprecjonowanie jego NIEZAPRZECZALNYCH zasług jest świństwem, a przypisywanie jakichkolwiek zasług Tarasiewiczowi jest niedorzecznością. Jego zasługą w mistrzowskim Śląsku jest to, że wprowadził go do ekstraklasy. A to, że zrobił niezłe transfery, nie czyni z niego dobrego trenera, tylko co najwyżej dyrektora sportowego.
Trener Tarasiewicz jest od początku kariery chodzącym przerostem formy nad treścią, który ma wrażenie, że skoro trafił w słupek Brazylii, to świat stoi przed nim otworem. Śląsk z nim nie tylko nie byłby dziś mistrzem, ale być może nawet beniaminkiem, zakładając, że udałoby się wrócić do ekstraklasy od razu po spadku. Nie życzę zatrudnienia go najbardziej nielubianemu klubowi (no, dobra, żartuję). Zresztą, mam wrażenie, że dziś panowie Łukasiewicz, Dudek i inni szkalują Lenczyka i wywyższają Tarasiewicza, ale za 30 lat, gdy będą patrzeć na jeden jedyny medal, jedyny moment prawdziwej chwały w karierze smutno i samotnie dyndający na ścianie, to jednak pana Oresta w duchu przeproszą.