
Spotkaliśmy tu prawdziwych pasjonatów historii, jedliśmy najlepszy żurek w życiu i podglądaliśmy miejsca znane z najpogodniejszego serialu telewizyjnego. Sandomierską starówkę można zwiedzać z poziomu ulicy, wdrapać się na wieżę, by spojrzeć na nią z góry, a nawet zejść dwanaście metrów pod ziemię, gdzie straszą duchy dzielnej Haliny i krwiożerczych Tatarów.
REKLAMA
Piątek, godz. 18.00
Kasza i miód
Podobno Kazimierz Wielki przyjeżdżał do Sandomierza, żeby się porządnie najeść. Jak historycy podliczyli, mieszkał tu w sumie siedemnaście miesięcy. Dłużej przebywał jedynie w Krakowie.
Kasza i miód
Podobno Kazimierz Wielki przyjeżdżał do Sandomierza, żeby się porządnie najeść. Jak historycy podliczyli, mieszkał tu w sumie siedemnaście miesięcy. Dłużej przebywał jedynie w Krakowie.
Nic dziwnego, w jego czasach miasto otaczały winnice, sady, a czysta jak kryształ Wisła dostarczała kosze świeżych ryb. Dziś także turysta nie ma szansy tu zgłodnieć. Gdybyśmy chcieli jeść każdy posiłek w innej restauracji przy sandomierskim rynku, nie wyjechalibyśmy stąd przez tydzień. W restauracji „Pod Ciżemką”, zanim zdążyliśmy cokolwiek zamówić, kelnerka postawiła przed nami dwie porcje żurku w chlebie (po 10.50 zł).
Na nic zdały się protesty Magdy, że jesteśmy na diecie, że nie ma mowy o tłustych zupach, a chleb, to w ogóle już wykluczone... Kelnerka tylko się uśmiechnęła i ostrzegła nas, żebyśmy najpierw zjedli zupę, a potem dopiero chleb, bo porozlewamy żur, na który przyjeżdżają tu goście z całego kraju. Popatrzyliśmy surowo na talerze. Chrupiąca skórka uśmiechnęła się do nas zachęcająco. Pięć minut później nie było śladu ani po żurku, ani po chlebkach. Za to na stół wjechał miejscowy specjał – kotleciki z kaszy jaglanej z gulaszem i surówkami. Do tego grzany miód pitny na sposób sandomierski. Wprawdzie grzaniec bardziej kojarzy się z zimą, ale co tam! Jeśli Ojciec Mateusz może sobie czasem chlapnąć, to my nie możemy? Jest już wieczór i nie ma co sobie krzywdować. No to jeszcze po jednym...
Godz. 21.00
Spacer nocą
Sandomierska Starówka wieczorem rozjarza się iluminacjami najważniejszych zabytków miasta. W tym blasku miasto, które zostało przez Galla Anonima zaliczone do sedes regni principales – najważniejszych grodów kraju, obok Krakowa i Wrocławia, wygląda naprawdę imponująco. XIV-wieczny Ratusz, zwieńczony wysoką attyką kryjącą dach, wyznacza centrum Rynku. Kierujemy się do Katedry. Po drodze zbaczamy w stronę jasnej bryły Collegium Gostomianum, najstarszej wciąż działającej szkoły w Polsce. W rozległym budynku zachowało się skrzydło dawnego kolegium jezuitów, ufundowanego na początku XVII wieku przez tutejszego kasztelana, Hieronima Gostomskiego. Budynek stoi na skraju skarpy schodzącej do Wisły. A tuż obok wyrasta przed nami Dom Długosza. Ceglana budowla z 1476 roku to najlepiej zachowany gotycki dom mieszkalny w Polsce. Ale jesteśmy zmęczeni podróżą, więc obiecujemy sobie, że wrócimy tu jutro, a póki co idziemy spać. Na szczęście mieszkamy dosłownie dwa kroki od Rynku – U Krępianki, tuż przy wejściu do miejskiej podziemnej trasy turystycznej. Ku naszej radości oprócz klucza do pokoju, dostaliśmy wielkie, ciężkie klucze do bramy, którymi po zamknięciu atrakcji turystycznej musimy otwierać drewniane wrota. Pokoje są zaciszne, więc szybko zasypiamy.
Sobota, godz. 10.00
Tatarska masakra panią Haliną
O rany! Która godzina??? Dlaczego budzik nie zadzwonił o ósmej! Przepadło nam śniadanie, a na dziesiątą rano mamy bilety na Podziemną Trasę Turystyczną. Otwieramy drzwi i wpadamy w sam środek wycieczki, która właśnie wędruje za przewodnikiem po schodach w dół, do podziemi pod naszym hotelem. Jednak to był naprawdę dobry pomysł, by zamieszkać tuż przy największej atrakcji turystycznej Sandomierza. Wejścia do podziemi są mniej więcej co godzinę, każda grupa musi się poruszać z przewodnikiem. Nie, raczej nie da się zabłądzić, ale może zrobić się nam nieswojo, gdy w głębokich piwnicach zostaniemy nagle sam na sam z gotyckimi murami i duchami przeszłości. Bo sandomierskie podziemia mają swoją Białą Damę.
To Halina Krępianka, która w 1287 roku, gdy Tatarzy oblegali miasto, zdecydowała się na samobójczą misję. Udała się do tatarskiego obozu i przekonała wrogów, że zaprowadzi ich podziemnym korytarzem wprost do centrum miasta. Tatarski chan jej nie dowierzał, więc posłał z nią najpierw jedynie mały oddział zwiadowczy. Gdy wrócili i opowiedzieli, że niewiasta doprowadziła ich wprost na sandomierski rynek, wtedy całe wojsko wkroczyło do podziemnych korytarzy. Nikt nie wyszedł stamtąd żywy, bo na umówiony sygnał, mieszczanie zasypali wszystkie wejścia. Bohaterska Halina zginęła razem z najeźdźcami. Wszystko ładnie, ale podziemia, które zwiedzamy nie mają z tą historią nic wspólnego. Tysiące kości ludzkich odnaleziono w wąwozie lessowym pod miastem (dziś jest tam park „Piszczele”), więc to raczej tam zginęli dumni potomkowie Dżyngis Chana. A piwnice pod kamienicami służyły kupcom do przechowywania wina. W latach sześćdziesiątych XX wieku z ich powodu starówka zaczęła osiadać, a ściany domów pękały. W całym kraju przeprowadzono akcję zbierania pieniędzy na ratowanie Sandomierza. Większość piwnic zasypano, a 34 wyremontowali górnicy z Bytomia, połączyli je wykutymi korytarzami i urządzono tu trasę turystyczną, biegnącą pod trzema ulicami i ośmioma kamienicami. Piwnice są na różnym poziomie i na 470 metrowej trasie znajduje się 367 schodków. Tylko jeden fragment – Komora Gotycka – jest średniowieczny. Reszta, to współczesna okładzina, choć wygląda nobliwie. (Ul. Oleśnicka 1. Wstęp 10 zł, zwiedzanie tylko z przewodnikiem).
Godz. 11.00
Ojciec Mateusz!
Wychodzimy z podziemi pod ratuszem, w miejscu, w którym tak bardzo chcieli się znaleźć nieszczęśni Tatarzy. Spotykamy się tu z sandomierskim przewodnikiem, Michałem Leszczyńskim. – Słyszałem, że mieszkacie w agencji towarzyskiej? – śmieje się – Oczywiście serialowej...
Okazuje się, że nasz hotel w „Ojcu Mateuszu” grał dom uciech. Cóż... spało nam się tam całkiem nieźle. Wiele ujęć do popularnego serialu kręcono też na rynku. To wzdłuż ratusza i pięknej, drewnianej studni, śmigał na rowerze Artur Żmijewski, grając sympatycznego księdza. Ekipa filmowców, która regularnie przyjeżdża do Sandomierza, mieszka zwykle w hotelu Basztowym niedaleko Urzędu Miasta, a jada w Cafe Mała przy ul. Sokolnickiego. Do zdjęć wykorzystywane są też ogrody Katedry, czy wąska brama w murach miasta – „Ucho igielne”. – A gdzie jest drewniany kościółek i plebania? – pytamy przewodnika. Leszczyński kręci tylko głową. – Wielu turystów o to pyta. Chcą być na mszy w kościele Ojca Mateusza. Ale plebania jest w Piasecznie pod Warszawą, a filmowy kościół znajduje się w Gliniance w gminie Wiązowna...
To gdzie można spotkać Ojca Mateusza?
Przewodnik szerokim gestem rozkłada ręce.
– Wszędzie! Zobaczcie ile jest tu kawiarni, restauracji, czy pizzerii: „Don Matteo”, „Dworek Ojca Mateusza”, kawiarnia „U plebana”, kubki z Ojcem Mateuszem, plakaty, zdjęcia... Kiedy przyjeżdżają filmowcy, to Artur Żmijewski rozdaje setki autografów, a ekipę podczas pracy otacza kordon gapiów. Serial ożywił to miasto. – Najbardziej przerąbane mają jednak tutejsi księża – opowiada nasz przewodnik. – Wystarczy, że wycieczka szkolna zobaczy kogoś w sutannie i już zaczyna krzyczeć za nim: "Ojciec Mateusz idzie! A gdzie masz rower?"
Godz. 13.00
XVII-wieczny komiks (tylko dla dorosłych)
O sandomierskiej Katedrze usłyszeliśmy po raz pierwszy po tym, jak rozgorzała dyskusja o makabrycznym XVIII-wiecznym obrazie Karola de Prevot, przedstawiającym Żydów, utaczających krwi niemowlęciu przez wrzucenie go do nabitej gwoździami beczki. Wyobrażenie rzekomego mordu rytualnego, opierało się na micie, że Żydzi potrzebowali krwi chrześcijańskich niemowląt do wyrobu macy. Obraz namalowany na zlecenie sandomierskiego proboszcza a zarazem oskarżyciela w tej głośnej sprawie, Stanisława Żuchowskiego, jest zainspirowany prawdziwym procesem Żydów, pomawianych w 1698 roku o popełnienie mordu rytualnego. Choć nie było żadnych dowodów, a obciążające zeznania zostały wycofane, oskarżeni zmarli lub zostali straceni w czasie tortur. Apelowano, by przy obrazie umieścić tablicę z informacją, że dzieło przedstawia fałszywe oskarżenia, jednak ostatecznie w 2006 roku obraz zasłonięto. Mieliśmy to szczęście, że zanim to nastąpiło, udało nam się go jeszcze zobaczyć. Teraz turyści ze zdziwieniem patrzą na konstrukcję: drewniany stelaż przykryty krwistoczerwoną kotarą, zastanawiając się, co jest za nią. – Tych najsłynniejszych sandomierskich Żydów nie odsłonią, nie ma szans – mówi nam nasz przewodnik. – Ale mało kto wie, że podobny obraz można zobaczyć w Sandomierzu, na przedpiersiu stalli w kościele św. Pawła. Zanim jednak opuścimy Katedrę przyglądamy się innym makabreskom autorstwa Karola de Prevot.
W nawach bocznych Katedry jest cała seria wielkoformatowych obrazów przedstawiających rzeź ludności Sandomierza przez Tatarów a także sceny męczeństwa zakonników. Na każdym z nich wyjmowane z jam brzusznych trzewia i odskakujące z impetem spod toporów głowy. Ta katedra to niezły horror!
Godz. 15.00
Długosz rulez
Wiecie, że nie katowalibyśmy Was wizytą w muzeum, gdyby naprawdę nas czymś nie zachwyciło. A Dom Długosza (przy sandomierskiej katedrze) naprawdę wprawił nas w osłupienie. Jan, słynny polski dziejopis, mieszkał oczywiście w stołecznym Krakowie, ale ufundował w Sandomierzu dom zakonny, który od lat trzydziestych pełni funkcję muzeum diecezjalnego. I jest tu cudowny rozgardiasz, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie. Jest krzyż zrabowany wielkiemu mistrzowi Zakonu Krzyżackiego pod Grunwaldem i ofiarowany przez Jagiełłę sandomierskiej kolegiacie.
Są rękawiczki królowej Jadwigi, fajka (a właściwie prawie półmetrowa faja) Adama Mickiewicza, notatnik księdza Skorupki i modlitewnik przeora jasnogórskiego z czasów „Potopu” – Augustyna Kordeckiego. Są zasuszone stopy słonia, kości mamutów, ceramika prehistorycznych ludów zamieszkujących te okolice, itd. Sergiusza najbardziej zachwycił bogato iluminowany manuskrypt o tematyce historycznej, z XIV wieku, a Magdę urzekły „drewniane książki” – rodzaj zielnika w formie pudełek przypominających oprawione tomy, w których zamiast kartek są liście, wiórki, owoce, a nawet żerujące na drzewach chrząszcze.
Całe muzeum to urzekające pomieszanie z poplątaniem. Epoki, style i arcydzieła obok nieco jarmarcznych posążków. Wszystko należycie opisane, ale przypominające kolekcje, tworzone w XIX wieku przez bogatych filistrów, a nie sztywne muzealne sale. (Ul. Jana Długosza 9. Wstęp 6 zł).
Godz. 17.00
Trzy beczki dziennie
Na późny obiad zatrzymujemy się w restauracji Staromiejskiej przy Rynku. Nie tylko my, bo ogródek jest pełen gości, a kelnerki uwijają się między stolikami donosząc śledzie po tatarsku (11 zł), kamionki smalcu (12 zł) placki po galicyjsku (22 zł) i naleśniki po Sandomiersku z mięsem i grzybami (16 zł). Do tego koniecznie coś zimnego. – Piwko jest zawsze świeże, bo codziennie trzy razy zmieniamy beczkę – uśmiecha się kelnerka. Czyżby coś lokalnego? No niestety, nie. To samo co w całej Polsce. Ale we wnętrzach stylizowanych na tradycyjne mieszczańskie pokoje, jest naprawdę miło i przytulnie.
Niedziela, godz. 10.00
Ucho z wieżą
Brama Opatowska to główny zabytek miasta, a nie ogarnąć wzrokiem panoramy miasta i okolicy z platformy widokowej na jej szczycie, to jakby nie być w Sandomierzu. Dlatego u jej stóp, wśród turystów, kręcą się sprzedawcy pamiątek i lokalnych specjałów. Naszą uwagę zwracają obwarzanki sandomierskie. – Są dużo lepsze od tych w Krakowie – zarzeka się sprzedawca. – U nich bywają twarde, jakby tydzień leżały, a u nas jakie mięciutkie. Bo robione na miodzie. Kosztują tylko piątkę! – zachęca. Dobrze, że nasze dziecko jeszcze nie może jeść takich rzeczy, bo na pewno musielibyśmy z tej „piątki” wyskoczyć.
A na razie ruszamy wąskimi schodami na punkt widokowy. Król Kazimierz Wielki około 1362 roku kazał wybudować cztery wieże z bramami w murach otaczających miasto. Do naszych czasów ostała się jedynie Brama Opatowska. W szesnastym wieku bramę zwieńczono renesansową attyką. W tym wypadku ten element dekoracyjny miał także zabezpieczać dach przed nieprzyjacielskimi strzałami z płonącymi wiechciami słomy. W sezonie brama jest czynna w godzinach od 9 do 19 we wszystkie dni tygodnia. Bilet wstępu – 4 zł.
Idziemy wzdłuż dawnych murów. Było tu niegdyś 21 baszt i dwie furty, z czego jedna Dominikańska, zwana Uchem Igielnym, wciąż istnieje. Przez wąziutką furtę komunikowali się z sobą bracia z dwóch klasztorów dominikańskich: jednego położonego poza murami miasta i drugiego wewnątrz murów obronnych.
Godz. 12.00
Honor Templariusza
Wracamy na rynek i tu porywają nas dwie młode mieszczki w strojach balowych z epoki Renesansu.
W kamienicy Oleśnickich (przy poczcie) odbywają się dworskie tańce. Członkowie Chorągwi Rycerstwa Ziemi Sandomierskiej demonstrują nam jak należy tańczyć kontredansa. Potem idziemy do Zbrojowni Chorągwi, gdzie bierze nas w swoją opiekę Templariusz Łukasz. To nie tylko przewodnik, ale i prawdziwy pasjonat, z którym można przegadać całą wyprawę krzyżową, a dwa lata miną nie wiadomo kiedy.
Na dodatek Zbrojownia Chorągwi Rycerstwa Ziemi Sandomierskiej jest rewelacyjnie zaopatrzona w broń od rzymskich gladiusów (krótkich mieczy, które służyły do przebijania wroga), aż po XVII-wieczne armaty. Mają dziesiątki rodzajów mieczy, kusz, łuków, morgensternów, czekanów, kopii i czego tam jeszcze ludzie nie wymyślili do robienia sobie nawzajem krzywdy. Wolno czegoś dotknąć? Jasne!
Łukasz wciska Sergiuszowi w ręce metalową rurkę na długim drewnianym kiju. Co to jest? Piszczał! Połączenie ręcznej wyrzutni pocisków i maczugi (gdyby kula jednak nie powaliła wroga). Wszystkiego tu można dotknąć, wszystko przymierzyć. Poczuć się jak husarz, albo Krzyżak (to Sergiusz), albo prawdziwa dama (Magda).
Nie pozwólcie tylko Łukaszowi opowiadać dziejów zakonu Templariuszy. Chyba, że macie wolne trzy godzinki. Jego kwieciste wyzwiska skierowane w stronę króla Francji Filipa Pięknego i jego protegowanego, papieża Klemensa V, naprawdę potrafią złamać serce miłośnikowi francuskiego wina Châteauneuf-du-Pape z okolic Awinionu. Chłopak wciąż nie może przeboleć tej okrutnej zdrady, gdy o świcie w piątek 13 października 1307 roku, wszyscy francuscy Templariusze zostali aresztowani, oskarżeni o herezję i w wielu wypadkach – spaleni na stosie. Przy Łukaszu lepiej tego tematu nie poruszać.
