
… czyli przedpremierowa recenzja niezwykłej książki, przy której pracowało aż 21 tłumaczy!
REKLAMA
Matthew Kneale – „Anglicy na pokładzie”
Pierwsze zdanie: „Powiedzmy, że człowiek zarabia kulę w łeb w cudzej wojnie – gdzie bierze to swój początek?”
Podczas ostatnich targów książki w Warszawie miałem przyjemność pogadać z sympatycznym szefem wydawnictwa Wiatr od Morza, Michałem Alenowiczem. Kiedy już skończyliśmy rozpływać się nad twórczością Michaela Crummey'a (z naciskiem na jego „Dostatek”) oraz omówiliśmy ciężki los wydawcy w Polsce, pan Michał sięgnął pod ladę wyciągnął mocno zczytaną książkę z angielskim tytułem na okładce i z błyskiem w oku powiedział coś w tym stylu: „To następna rzecz jaką planuję wydać. Ponieważ ta powieść ma 21 narratorów, wpadłem na pomysł, że będzie przetłumaczona przez 21 tłumaczy. To będzie coś wyjątkowego! Coś czego na rynku wydawniczym jeszcze nie było.” I trzeba teraz przyznać, że to nie było czcze gadanie.
Zaiste, „Anglicy na pokładzie” to książka, która - kiedym tylko zaczął ją czytać - sprawiła, że poczułem się trochę skonfundowany. Nie suponowałem bowiem, że jeszcze kiedyś dane mi będzie zatopić się w lekturze klasycznej powieści marynistycznej. Byłem pewien, że czas takich tematów skończył się był na dobre wraz z upływem mej młodości. Ale prawdziwe zdziwienie odczułem gdy coś co początkowo wydawało się mi być komiczną historią o prawdziwej morskiej przygodzie, zaczęło nagle zmieniać się w opowieść przywołującą na myśl choćby „Jądro ciemności” Josepha Conrada. Była to prawdziwa zagadka o konfuzję przyprawiająca…
Kto przeczytał poprzedni akapit zapewne zwrócił uwagę na dziwny archaiczny styl i zwroty jakie w nim użyłem. To zabieg celowy. Nieśmiała próba nawiązania do kapitalnego, różnorodnego języka jakim napisana została ta książka. Ale o tym za chwilę i już bez żadnych nieudolnych stylizacji.
Historia zaczyna się w 1857 r. Kapitan William Quillian Kewley, pochodzący z wyspy Man, wyrusza swym statkiem, o znaczącej nazwie „Sincerity” (szczerym w tej powieści tak do końca nie będzie nikt) w rejs, którego celem jest sprzedaż ukrytej w podwójnym kadłubie kontrabandy (brandy, tytoń, sprośne obrazki). Na pokład trafia też angielski biskup. Wypowiada on pewne słowo, którego zgodnie z marynarskimi zabobonami wypowiadać nie wolno, bo przynosi pecha. No i się zaczyna. Najpierw kontrola londyńskich celników, wysoka kara finansowa, uwięzienie w porcie, a później coś co dla mańczyków jest najgorszym z najgorszych – trzej Anglicy na pokładzie i wyprawa z nimi na koniec świata. No prawie, bo na Tasmanię. Podczas tej podróży zarówno na morzu jak i na lądzie, będzie się działo. Oj będzie.
Angielska trójka, która wyczarterowała okręt „Sincerity” wraz z załogą przemytników posługujących się niezrozumiałym mańskim dialektem (należy on do grupy języków celtyckich, i jest blisko spokrewniony z irlandzkim i szkockim gaelickim) to: pastor Geoffrey Wilson, chirurg Thomas Potter i botanik Timothy Renshaw. Cel ekspedycji? Udowodnić, że biblijny ogród Eden znajduje się na Tasmanii. Podczas rejsu, który obfituje w zabawne czy też groteskowe wydarzenia (gdy już wypłynęli na ocean Kewley przypomniał sobie nagle, że „Zabrakło nam pewnego drobiazgu – mapy.”), lekko, a później coraz bardziej, nawiedzony i opętany przez wiarę w Boga pastor znienawidzi się z doktorem Potterem, który z kolei okaże się badaczem próbującym sklasyfikować rasy ludzkie. Notabene prezentowane przez niego w formie specyficznego dziennika (było się, znalazło się, zrobiło się) skrajnie rasistowskie teorie początkowo wydające się jakąś bełkotliwą błazenadą, z czasem zaczynają wywoływać prawdziwy strach i obrzydzenie. Ta wzajemna niechęć pastora i doktora staje się pewnym kołem zmachowym całej powieści, która zaczyna pączkować kolejnymi wątkami prezentowanymi, przez kolejne ciekawe postaci.
Nie chcę tu zdradzać zbyt wiele, ale najważniejsze jest jednak to, czego dowiemy się i „zobaczymy” oczami bohaterów, gdy ci dotrą już na Tasmanię. Wyspa ta okaże się być zupełnym przeciwieństwem biblijnego raju. Brutalnie skolonizowana przez Brytyjczyków, którzy z fanatycznym uporem robili wszystko żeby udowodnić wyższość białego człowieka nad zamieszkującymi ją Aborygenami, usiana koloniami karnymi i pustoszona przez morderstwa, gwałty i krwawe rzezie, była nie rajem a prawdziwym piekłem.
„Tam, daleko na samym dole przepaści, unosiły się ciała, oblewane i szarpane przez fale. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Połamane kończyny. Roztrzaskane głowy. Wyprute wnętrzności. Wszystko skąpane w najgłębszej czerwieni, jak gdyby spod spodu tryskało jakieś szkarłatne źródło. Wszyscy jak jeden mąż byli tubylcami.”
Poznamy bardzo dokładnie historię jednej z najważniejszych i najtragiczniejszych postaci tej powieści – niejakiego Peeveya. Jego ojcem był biały poławiacz fok i kryminalista, który porwał i zgwałcił Aborygenkę, w ten sposób czyniąc go pół-Aborygenem czyli totalnym odmieńcem, nie nieakceptowanym przez współplemieńców, ale również przez białych. Rozdarty wewnętrznie i przeżywający kryzys tożsamości Peevey będzie chciał za wszelką cenę przypodobać się nienawidzącej go matce. Nauczy się angielskiego, będzie się starał jak najlepiej poznać obyczaje i w ogóle zrozumieć białych, po to żeby z nimi walczyć. Mścić się. To również on będzie używał tego zaskakującego, archaicznego języka i serwował zdania typu „Nie suponowałem, czy chciała strzelić obok, czy była tylko skonfundowana” czy swoje ulubione „To była dopiero zagadka o konfuzję przyprawiająca”.
W tym miejscu trzeba zatrzymać się na chwilę przy tym zaskakującym, jednocześnie szalonym i genialnym pomyśle, aby tę wielowątkową historię, którą poznajemy z relacji 21 bardzo różnych (płeć, status społeczny, majątkowy, kulturowy itd.) narratorów, dać do przełożenia dwudziestu jeden tłumaczom. Rzeczywiście jest to ewenement i rzecz bezprecedensowa.
Abstrahując już od samej treści i wartości literackich jakie niosą ze sobą „Anglicy na pokładzie”, choćby dla tego samego faktu warto poznać tę powieść. Fantastyczną przygodą jest przecież nie tylko śledzenie pokrętnych losów poszczególnych bohaterów, ale również obcowanie i mierzenie się z tak różnorodnymi stylami językowymi. Od barwnego, dowcipnego i używającego czasami dialektu mańskiego języka kapitana Kewleya (tłumaczył Michał Alenowicz) poprzez pseudo naukowy, szorstki, szalony bełkot doktora Pottera (przekładał Łukasz Golowanow), aż po Peeveya posługującego się łamaną, archaiczną i totalnie odjechaną angielszczyzną (rewelacyjne tłumaczenie Krzysztofa Filipa Rudolfa). Tak, to trzeba po prostu przeczytać i docenić tę kapitalną robotę.
Abstrahując już od samej treści i wartości literackich jakie niosą ze sobą „Anglicy na pokładzie”, choćby dla tego samego faktu warto poznać tę powieść. Fantastyczną przygodą jest przecież nie tylko śledzenie pokrętnych losów poszczególnych bohaterów, ale również obcowanie i mierzenie się z tak różnorodnymi stylami językowymi. Od barwnego, dowcipnego i używającego czasami dialektu mańskiego języka kapitana Kewleya (tłumaczył Michał Alenowicz) poprzez pseudo naukowy, szorstki, szalony bełkot doktora Pottera (przekładał Łukasz Golowanow), aż po Peeveya posługującego się łamaną, archaiczną i totalnie odjechaną angielszczyzną (rewelacyjne tłumaczenie Krzysztofa Filipa Rudolfa). Tak, to trzeba po prostu przeczytać i docenić tę kapitalną robotę.
Jak przypuszczam mogą się trafić czytelnicy, którym ogarnięcie tylu różnorodnych, językowo i charakterologicznie narratorów, tudzież tej całej wielowątkowej i nieco pogmatwanej opowieści może sprawić pewną trudność. Ba, mogą się nawet do niej zniechęcić. Sam jednak bawiłem się przy tej książce doskonale – bo jest ona w połowie naprawdę bardzo zabawna i taka rzekłbym nawet rozrywkowa, a w swej drugiej części na wskroś poważna, tragiczna i zwyczajnie bardzo smutna – i ten pewien konstrukcyjno-stylistyczny galimatias, a zarazem jej niezaprzeczalną misterną formę, uważam za jej główny atut.
Podać bowiem historię wychodzącą od marynistycznej przygodówki, pełnej zabawnych scen i iskrzącego dowcipu, przechodzącą z czasem w przejmujący i przerażający sposób ukazane tasmańskie piekło i dochodzącą do otwartej krytyki kolonializmu i imperializmu, rasizmu czy też religijnego oszołomstwa, tak aby trzymało się to wszystko kupy, to naprawdę duża sztuka. Jak dla mnie must read.
Podać bowiem historię wychodzącą od marynistycznej przygodówki, pełnej zabawnych scen i iskrzącego dowcipu, przechodzącą z czasem w przejmujący i przerażający sposób ukazane tasmańskie piekło i dochodzącą do otwartej krytyki kolonializmu i imperializmu, rasizmu czy też religijnego oszołomstwa, tak aby trzymało się to wszystko kupy, to naprawdę duża sztuka. Jak dla mnie must read.
PS. Piękna okładka!
Książka ukaże się w sprzedaży 30 września. W Międzynarodowy Dzień Tłumacza.
Aktualnie czytam:
