
… czyli Williams i Banville oraz ich książki, które zrobiły na mnie duże wrażenie w ubiegłym roku
REKLAMA
John Williams – „Profesor Stoner”
Pierwsze zdanie: “William Stoner wstąpił na Uniwersytet Missouri w 1910 roku, kiedy miał dziewiętnaście lat.”
“Także i ciebie trzeba zaliczyć do nieprzystosowanych. Jesteś marzycielem, szaleńcem w obłąkanym świecie, naszą własną wersją Don Kichota bez Sancha, hasającego pod błękitnym niebem środkowego zachodu. Jesteś wystarczająco bystry, a w każdym razie bystrzejszy od naszego wspólnego przyjaciela. Zostałeś jednak naznaczony piętnem, dopadła cię odwieczna słabość.”
Tymi słowami charakteryzuje na początku tytułowego Wiliama Stonera, głównego bohatera powieści Johna Williama, jeden z jego przyjaciół. Wspomniana odwieczna słabość nie jest jednak czymś najgorszym co spotyka go w życiu. Na Stonerze odciska się bowiem dużo mocniej piętno braku szczęścia i permanentnego pasma życiowych rozczarowań. Do tego dochodzi jeszcze jego dojmująca samotność - bo choć założył rodzinę, miał prawdziwych przyjaciół (dwóch) a nawet kochankę, to mimo tego był jednak przez cały czas przeraźliwie samotny. To człowiek, którego życie jest dodatkowo, a może nawet przede wszystkim, do bólu przeciętne, niepozorne oraz pełne wyrzeczeń i... niespełnione.
„W wieku czterdziestu dwóch lat nie widział przed sobą niczego, co mogłoby go cieszyć, a za sobą nie miał prawie nic, co chciałby wspominać.”
Okazuje się jednak, że zasługujące również na pewien rodzaj podziwu, bo profesor Stoner to także facet dobroduszny, starający się wypracować kompromis wtedy kiedy można, jednocześnie pozostający nieugiętym jeśli chodziło o bycie w zgodzie z własną moralnością. Człowiek niezachwiany w swym przekonaniu, że są w życiu sprawy ważniejsze od własnego ja, że trzeba umieć wiele rzeczy przyjmować z pokorą i nauczyć się cierpieć oraz wybaczać. Co to za egzystencja w której biernie poddajemy się wszystkiemu temu co przynosi los? - pomyślą jedni. Ale przecież takie właśnie czasami bywa nasze życie, w którym ze stoickim spokojem i godnością przyjmujemy to co nam daje i niezłomnie trwamy dalej - powiedzą inni.
Stonerowi przytrafiło się życie ciężkie (praca na roli), pracowite i pełne wyrzeczeń (okres studiów). Potem była ślepa miłość i kompletnie nieudane małżeństwo. Pojawiła się córka, ukochana, o którą jednak William nie potrafił zawalczyć, a także pomóc z jej późniejszymi problemami. Podobnie jak nie dał rady utrzymać prawdziwej miłości, która przytrafiła mu się w postaci płomiennego romansu z pewną doktorantką. Jego praca naukowa okazała się nijaka i bezbarwna, a dodatkowo jeszcze wiele energii stracił na konflikt z pewnym wrednym współpracownikiem na uczelni. Jedyne co nigdy w żadnym stopniu go nie rozczarowało, a także dało mu satysfakcję i pełnię przyjemności to literatura. Ona pomogła mu przetrwać i ona jedna dała namiastkę szczęścia.
Trochę może brzmi to banalnie i ckliwie, ale musicie mi uwierzyć na słowo, że John Williams napisał tę klasyczną w swej strukturze powieść, nie popadając w banał czy jakiś melodramatyzm. Zaprezentował prozę bardzo oszczędną, lakoniczną, chłodną i beznamiętną. A przy tym pełną psychologii, głębi i zwykłej mądrości. Melancholijną w klimacie i skłaniającą do refleksji. Taką, która dotyka człowieka i zostaje w nim na długo, zwłaszcza gdy się samemu dobiega czterdziestki i ma już pewien bagaż doświadczeń. Może nie jest to arcydzieło literatury jak podaje wydawca, ale bardzo i to bardzo dobra książka, bo będąca niesłychanie blisko prawdziwego życia i prawdziwego człowieka.
John Banville – „Nieskończoności”
Pierwsze zdanie: „Spośród rzeczy, które stworzyliśmy dla ich dobrego, samopoczucia, najlepiej sprawdza się świt.”
Angielska prowincja. Adam Gowley, matematyk, autor teorii nieskończoności dostał udaru mózgu. Leży sparaliżowany, pogrążony w śpiączce i powoli odchodzi z tego świata. W jego domu zbierają się m.in. żona, syn z piękną małżonką, cierpiąca na chorobę psychiczną córka, wierna służba, stary labrador i jeszcze kilka innych osób. Stopniowo poznajemy pewne fakty z życia (przeszłości i teraźniejszości) oraz przemyślenia tych wszystkich postaci (nawet psa!). I nie było by w tym nic dziwnego czy zaskakującego gdyby nie to, że przewodnikiem po historiach i ich narratorem jest antyczny bóg Hermes. On, co zrozumiałe, widzi, wie, odczuwa i może więcej niż zwykli śmiertelnicy.
„Tajemnicą przetrwania jest ułomna wyobraźnia. Niezdolność śmiertelnych do postrzegania rzeczy takimi, jakie są naprawdę, pozwala im żyć; wystarczyłoby, gdyby tylko raz nie oparli się pokusie i przez krótką chwilę ujrzeli całość cierpienia świata – zniszczyłoby to ich, unicestwiło, jak podmuch zabójczego gazu kanałowego. My mamy silniejsze żołądki, pojemniejsze płuca, w każdej chwili widzimy wszystko w całej okropności i nie razi nas to; na tym polega różnica, ona czyni nas boskimi.”
Ba, Hermes i jego ojciec Zeus, który również pojawia się na kartach tej powieści, mogą również wykorzystywać swoje zdolności i dopuszczać się pewnych sztuczek (manipulacja czasem) żeby mieć bezpośredni wpływ na bohaterów, a nawet ich wykorzystywać. Okazuje się jednak, że jest także coś czego ci pewni swego nieśmiertelni zazdroszczą zwykłym śmiertelnikom. Ale o tym, jak i dalej rozwijającej się fabule, a tym bardziej ciekawym finale nie napiszę już ani słowa więcej, żeby nie zdradzić zbyt wiele.
„Nieskończoności”, to, jak w zasadzie każda z książek Banville’a (poza kryminałem „Tajemnica Christine Falls” wydanym pod pseudonimem Benjamin Black) rzecz poważna, wymagająca i niełatwa w odbiorze. I choć wszystko rozbija się tu głównie o dwie najważniejsze kwestie w życiu, a więc miłość i śmierć, to autor zgłębia je na wielu płaszczyznach - począwszy od tej zwykłem egzystencjalnej, poprzez mityczną, a na świecie alternatywnym i tytułowej nieskończoności kończąc. Rzecz to oryginalna (fabuła), smutna (treść) i piękna (język) zarazem.
Irlandzki pisarz jest wybitnym stylistą, którego sprawność i efektowność pióra może, i pewnie wprowadza wielu pisarzy w kompleksy. Jak sobie myślę, kto jeszcze (z pisarzy żyjących) potrafi napisać jedno zdanie na pół lub więcej strony, w sposób taki, że czytelnik nie gubi jego sensu, przechodzi przez nie płynnie i jeszcze na koniec zachwyca się wypolerowaną na wysoki połysk frazą, to przychodzi mi do głowy chyba jedynie Javier Marias. Podobnie do Hiszpana jest Banville w Polsce pisarzem raczej mało znanym i niszowym - owszem docenianym przez krytyków, ale raczej pomijanym przez czytelników. Mimo tego, iż autor ten serwuje prozę mocno wyrafinowaną i posiadającą pewną specyficzną narrację, do której trzeba po prostu przywyknąć, to mniemam, że czas to zmienić. Czytajcie Banville’a - naprawdę warto!
Aktualnie czytam:
