… czyli Pizzolatto jeszcze lepszy w opowiadaniach niż w powieści

REKLAMA
Nic Pizzolatto – „W drodze nad Morze Żółte”
logo
Pierwsze zdanie: „Kolejny nieruchawy, skwarny maj opanował miasto.”
Gdy ktoś ze znajomych chce pożyczyć ode mnie jakąś książkę (przyznaję, pożyczam niechętnie), i prosi o coś zabawnego/wesołego/pozytywnego okazuje się, że prawie takich pozycji nie mam. No może poza półką z literaturą czeską, choć Czesi też do końca tacy zabawni nie są - taki Balaban potrafi zdołować czytelnika jak mało kto. Nic nie poradzę, ale rzeczy zabawne, wesołe i pozytywne, to nie jest to, czego głównie w literaturze szukam. Bardziej kręci mnie ta jej mroczna strona. Pizzolatto trafia więc w punkt, nie tylko ze względu na fakt, że jego debiut to zbiór opowiadań (czyli forma, którą lubię szczególnie), ale także z powodu depresyjnej wręcz zawartości.
Dobrą literacką robotę scenarzysty serialu „True Detective” można było docenić już w 2014 r. w związku z jego drugą książką pt. „Galveston” (ukazała się w Polsce jako pierwsza w kolejności), która była więcej niż udanym, bardzo klimatycznym kryminałem w stylu noir. Teraz jest jeszcze lepiej, choć warstwy kryminalnej w opowiadaniach składających się na debiut nie stwierdzono. Ów zbiór tworzą historie życiowo-obyczajowe, których ważnym tłem jest amerykańskie południe - jego opustoszałe suburbia, zapyziałe miasteczka, gdzie „plątanina opustoszałych ulic, pozaklejanych okien, potłuczone latarnie” i konkretne, dołujące zadupia. Miejsca, którym cholernie daleko do hasła „american dream”.
Bohaterami są tu z jednej strony przeciętne szaraczki z krwi i kości, a z drugiej mniej lub bardziej pokręcone i zdziwaczałe indywidua. Wszystkich łączy ten sam problem - jakoś im się nie ułożyło w miłości, kontaktach rodzinnych czy ogólnie w życiu. Prawdziwa menażeria ludzi samotnych, wycofanych, słabych, pełnych rozczarowań, zwątpienia, beznadziei, cierpienia, żalu i agresji. Przegranych i zmagających się głównie ze stratami. Takich, którzy jak główny bohater opowiadania tytułowego, mogą powiedzieć:
„Przeszłość to długa, ciągła historia, a jeśli nie uda mi się jej zakończyć, to kolejna dekada będzie dokładnie takim samym okresem panicznego bezruchu jak poprzednie lata, pozostanie po niej żal, że siedząc jak mysz pod miotłą, przegapiłem własne życie.”
logo
Nic Pizzolatto Fot: Art Streiber/Vanity Fair
Wspomniana historia należy do jednych z najlepszych w tym, trzeba to szczerze przyznać, bardzo równym zbiorze (poza jednym wyjątkiem, o którym na koniec). Główny bohater jedzie ze swoim byłym trenerem znaleźć jego córkę, której „umysł wypełniały niezliczone pragnienia, plątanina uczuć, które toczyły się jak niesiona wiatrem kępa szarłatu, ciągnąc je za sobą przez udręczone przedmieścia, podmiejski supermarket i hektary błękitnych traw ku tylnym siedzeniom i pakom ciężarówek”. Panowie chcą nakłonić ją, żeby przestała grać w filmach porno i wróciła do domu. W innym pt. „1987, wyścigi” nastoletni syn jest świadkiem jak jego ojciec, notoryczny hazardzista robi wszystko żeby zwrócić na siebie uwagę pewnej kobiety, a ta spuszcza go po przysłowiowym drucie. W „Światłości pogrzebanej”, która zamyka zbiór, poukładany wydawałoby się i szczęśliwy wykładowca, traci ukochaną kobietę i jednocześnie chęć do życia. W tym opowiadaniu pada również złota fraza całego zbioru, gdyż jego bohater „Odkrył, że całe życie czekał na to, by się stoczyć i zostać pojebem.”
Tytuły kolejnych świetnych tekstów można spokojnie wymieniać i wymieniać – w końcu czy coś brakuje takiemu opowiadaniu jak „Ptasi duch” o strażniku uprawiającym base jumping czy „Ścigany. Szukając światła w Luizjanie”, w którym Pizzolatto serwując takie zdania:
„Burris ponownie sięgnął po broń, skupiając się na obserwowaniu niezmiennych pól, które otaczały ich dom jak miedziana plama krwi. Budynek przypominał łódź dryfującą po morzu o barwie zastałego moczu, słońce odbierało rośliną całą żywotność.”
buduje trochę klimat w stylu Jamesa Lee Burke’a czy nawet Cormacka McCarthy’ego. Choć tak naprawdę najbliżej mu do Raymonda Carvera, który w portretowaniu małych ludzkich tragedii i upadków był niezrównany. Może to i jeszcze nie najwyższy poziom wspomnianego mistrza krótkich form, ale i tak nie da się ukryć, że Pizzolatto ma wyjątkową rękę do dobrej prozy.
Pisze zwięźle, przystępnym językiem, nawet trochę surowo, ale potrafi ten rodzaj klarownej literatury przekuć w sukces, bo jest jednocześnie sugestywny, przekonywujący, do bólu precyzyjny i momentami bardzo plastyczny. Jeżeli chodzi o narrację też nie ma się do czego przyczepić. Poza tym autor jest tu ujmująco melancholijny i ma nosa do dobrych zakończeń. Oprócz świetnej roboty jego samego docenić trzeba jeszcze udany polski przekład, za który odpowiada Marcin Wróbel.
A skoro już jesteśmy przy finale, to w zasadzie tylko jedno jedyne, przysłowiowe ale z mojej strony. Opowiadanie pt. „Nepal”. Nie jest złe, Boże broń! Może jedynie trochę zbyt rozciągnięte, ale przede wszystkim i zasadniczo nie pasuje mi kompozycyjnie do całości. Usunąć je i byłby zbiór - killer totalny.
Aktualnie czytam:
logo