Po okresie wyraźnej obniżki formy, najbardziej europejski z amerykańskich pisarzy wraca wreszcie na literacki parnas z nową, świetną powieścią!

REKLAMA
Paul Auster – „Sunset Park”
logo
Pierwsze zdanie: „Niemal od roku fotografuje porzucone rzeczy.”
Paul Auster, to od lat jeden z moich ulubionych pisarzy, a jego „Trylogia Nowojorska” to jedna z moich ulubionych książek w ogóle. Każdą kolejną powieść jego autorstwa wydaną w Polsce, nabywam w zasadzie w ciemno. Nie ukrywam, mam do faceta dużą słabość. Co nie znaczy jednak, że do jego twórczości mam też stosunek nabożny i bezkrytyczny. O co to, to nie! Zwłaszcza, że ostatnimi laty Auster jakoś miłośników swojego talentu specjalnie nie rozpieszczał. Autor określany mianem najbardziej europejskiego z amerykańskich pisarzy zanotował mianowicie wyraźną obniżkę formy. Zresztą dziwnym trafem, zbiegło się to ze zmianą jego polskiego wydawcy. Dopóki ksiązki pana Paula wydawał Noir Sur Blanc wszystko było jak najbardziej ok. Natomiast gdy zaczął je drukować Rebis, to literacki poziom spikował w dół. O ile jeszcze takie „Szaleństwa Brooklynu” jakoś się broniły, tak już „Noc wyroczni”, „Człowiek w ciemności”, a zwłaszcza „Podróże po skryptorium” niestety nie. Oczywiście nie były to jakieś straszne babole, tudzież inne gnioty jednak biorąc pod uwagę skalę talentu Austera, czytelników spotykał zawód za zwodem.
I tak pisarz wymieniany w gronie najważniejszych żyjących twórców Ameryki (obok DeLillo, Rotha czy McCarthy’ego), stał się szybko jednym z wielu, tych niezłych ale bez błysku. Z ulubionymi pisarzami, jest jednak, jak z ukochanymi klubami piłkarskimi – kibicujesz im i jesteś z nimi, choćby nie wiem co, na dobre i na złe. I ja tam przy Austerze trwałem jak skała, wyczekując z utęsknieniem jego powrotu na literacki parnas niczym kania dżdżu. W końcu stało się. Auster po raz kolejny zmienił polskiego wydawcę (z Rebisu na krakowski Znak), a więc los w tajemniczy i przypadkowy sposób znowu się odmienił i od razu przywalił z grubej rury! „Sunset park”, to powieść, która wznosi Paula Austera z powrotem tam gdzie jego miejsce – do wąskiej grupy najlepszych z najlepszych specjalistów od pióra w Ameryce. Mało tego, ta powieść tak mi się podobała, że zaryzykuję nawet stwierdzeniem, iż po „Trylogii Nowojorskiej”, jest to jedna z najlepszych książek w całym jego dorobku.
„Sunset Park”, to rzecz totalnie odmienna od „Trylogii Nowojorskiej”. W pewnym sensie książka inne niż wszystkie pozostałe napisane przez autora do tej pory. Przede wszystkim bardzo tradycyjna. Auster znany dotychczas głównie jako postmodernista, pisarz lubujący się w różnego rodzaju eksperymentach i zabawach literackich, pastiszach, zagadkach i tajemnicach, wykorzystujący często wątki kryminalne, metafizykę, gmatwający narrację itd. tym razem napisał powieść konwencjonalną i prawie klasyczną. Oto poznajemy bowiem 28-letniego Milesa Hellera, który ucieka przed swoją rodziną, ale głównie przed samym sobą, nie mogąc poradzić sobie z poczuciem winy za śmierć przyrodniego brata. Miles poznaje młodziutką niepełnoletnią Pilar, zakochuje się w niej bez pamięci, ale w skutek pewnych zdarzeń (nie chcę zdradzać za dużo) znowu musi uciekać. Chłopak wraca do Nowego Jorku (to ukochane miasto Austera) i znajduje schronienie w tytułowej dzielnicy Sunset Park, w rozpadającym się, opuszczonym domu. Dołącza do trójki, nielegalnie zajmujących lokal, podobnych mu wrażliwych i zagubionych młodych artystów: Bing jest muzykiem grającym na bębnach i szefem punktu, w którym naprawia się rzeczy z minionej epoki; Alice to nieszczęśliwa w związku i niespełniona pisarka, pracująca aktualnie nad doktoratem, a Ellen stara się nie zwariować i rysuje pornograficzne obrazki. Poza tą czwórką poznajemy jeszcze matkę i macochę Milesa oraz jego ojca Morrisa Hellera, właściciela wydawnictwa z ambitną literaturą. Ta ostatnia postać jest tu równie ważna co jej główny bohater.
logo
Paul Auster Foto: Jean-Christian Bourcart
Tyle pokrótce o fabule. Niezwykle istotny jest kontekst tej historii - Auster nigdy wcześniej nie napisał książki, aż tak aktualnej - mamy 2008 rok czyli współczesną Amerykę targaną kryzysem i recesją. Klimat beznadziei, apatii i lęku przed tym co będzie dalej jest tu bardzo wyraźny. Prawie każdy z bohaterów powieści znajduje się po jego wpływem. Miles pracuje przy opróżnianiu i sprzątaniu domów opuszczonych przez ludzi, których nie stać było na spłatę kredytu, jego ojciec boryka się z problemami finansowymi wydawnictwa, Bing i Alice ledwie wiążą koniec z końcem. W zasadzie powodzi się tylko matce Milesa, znanej aktorce, która umiejętnie pokierowała swoją karierą. Co nie oznacza, że nie miała trudnej przeszłości i wielu innych problemów poza tymi stricte materialnymi. Wszyscy są tu więc mniej lub bardziej nieszczęśliwi, zagubieni, dotknięci przez los lub bolesne doświadczenia, które zafundowali sobie sami. Każde z nich ze swoimi osobistymi lękami zgromadzonymi tuż pod skórą, próbuje radzić sobie z rzeczywistością. To właśnie niezwykle sugestywna historia o zmaganiu się z własnym życiem. O porażkach, upadkach i powrotach na właściwą drogę.
Auster opisał to wszystko fenomenalnie. Nie ma tu żadnego kombinowania czy „lania wody” i niepotrzebnych dłużyzn jak choćby w „Wolności” Jonathana Franzena (książce oczywiście będącej panoramą, a nie jedynie wycinkiem z historii Ameryki, ale jednak podobną w swym ogólnym, podstawowym wydźwięku i sposobie obrazowania). Auster stawia na konkret i precyzję. Chłodną, reporterską wręcz, spokojnie i po mistrzowsku prowadzoną narrację, która początkowo nieco zdawkowa czy zdystansowana, z czasem kapitalnie się rozwija - liczne wątki przenikają się, a napięcie stopniowo rośnie. W ogóle sposób przedstawienia poszczególnych bohaterów i oddanie ich wzajemnych skomplikowanych relacji zasługuje na najwyższe uznanie. Na tej książce można by uczyć warsztatu i pisania w ogóle. Bardzo udanym zabiegiem literackim okazało się również wprowadzenie kilkukrotnych odwołań do klasyki kina amerykańskiego, filmu pt. „Najlepsze lata naszego życia” Williama Wylera z 1946 roku, ale także scenicznej adaptacji „Szczęśliwych dni” Samuela Becketta. To nie tylko dowód erudycji autora, ale również jego wielopłaszczyznowego myślenia, konstrukcyjnego zmysłu, błyskotliwości w doborze interesujących odniesień i metafor. Cieszy też samo zakończenie oraz ogólna wymowa książki, które choć gorzkie i dalekie od sielanki, to jednak niosą ze sobą umiarkowany optymizm, że choć idzie jak po grudzie, a i czasy nieciekawe, to jednak zawsze trzeba w siebie wierzyć, bo wszystko da się wytrzymać i jutro też jest dzień.
Mądra rzecz, traktująca o istotnych sprawach w życiu każdego człowieka, a co najważniejsze taka, która zostaje w nas na dłużej. Sądzę, że trzeba znać.
Literackie tropy: Paul Auster już od dawna ma swój własny, rozpoznawalny styl.
Inne tropy: Jego córka całkiem nieźle śpiewa! Poniżej Sophie Auster: