O mało znanym z historii ludobójstwie dokonanym przez Japończyków na Chińczykach i dobrym Niemcu, naziście.

REKLAMA
Iris Chang – „Rzeź Nankinu”
logo
Pierwsze zdanie: „Kronika ludzkiego okrucieństwa wobec bliźnich układa się w długą i bolesną opowieść.”
Byłem więcej niż pewien, że po lekturze trylogii Jeana Hatzfelda o krwawych rzeziach w Rwandzie („Strategia antylop”, „Nagość życia”, „Sezon maczet”), w temacie ludobójstwa nic mnie już więcej nie zaskoczy. „Rzeź Nankinu” opisująca sposób w jaki Japończycy wymordowali w kilka tygodni ponad 300 tysięcy Chińczyków w 1937 roku, zweryfikowała ten pogląd. To książka równie ciężka jak te wspomniane wyżej. Jak one wstrząsająca i przejmująca. Pełna drastycznych opisów, że zacytuję jeden z „lżejszy” fragmentów, czyli wypowiedź dręczonego wyrzutami sumienia japońskiego żołnierza, który brał udział w pacyfikacji Nankinu:
„Niewielu wie, że żołnierze nadziewali dzieci na bagnety i wrzucali je żywcem do garnków z wrzącą wodą – powiedział Nagatomi. – Gwałcili zbiorowo kobiety od dwunastego do osiemdziesiątego roku życia i zabijali je, kiedy już dalej nie mogły zaspokoić ich seksualnych potrzeb. Obcinali ludziom głowy, głodzili ich na śmierć, palili i grzebali żywcem po dwustu naraz. To potworne, iż mogłem zmienić się w zwierze i robić takie rzeczy. Naprawdę brak słów, by to wytłumaczyć. Byłem wcielonym diabłem.”
Tak, u Hatzfelda opowieści nasyconych podobnymi okropieństwami też było bez liku. Ale mimo to „Rzeź Nankinu” w nieco inny, jeszcze bardziej dotkliwy sposób oddziałuje na czytelnika. Otóż Hatzfeld głównie przedstawiał fakty i na zimno, po reportersku relacjonował zabijanie w Rwandzie. Chang dołożyła do tego jeszcze wyczuwalny od początku, silny, osobisty ładunek emocjonalny, który jednym może przeszkadzać, ale dla mnie jest w pełni uzasadniony i usprawiedliwiony. Autorka znała tą historię od dziecka, przeżyli ją bowiem jej babcia i dziadek. Zbierała materiały żeby ją opisać i udokumentować przez kilka lat (a udokumentowana jest solidnie i nie do podważenia - same przypisy zajmują ok. pięćdziesiąt stron). Ujawnienie i rzetelne przedstawienie tej zapomnianej przez świat i kolokwialnie pisząc „zamiecionej pod dywan” eksterminacji, stało się bez mała jej obsesją. Nie wiadomo do końca jaki wpływ na Chang miała praca nad tą pozycją, ale po jej wydaniu autorka zapadła na chorobę psychiczną, doznała ciężkiego załamania nerwowego zakończonego samobójstwem. Jej sylwetkę i genezę osobistych problemów, które ją dotknęły przybliża w epilogu mąż, który po samobójstwie żony został sam z malutką córeczką.
logo
Iris Chang
„Rzeź Nankinu” skład się z trzech części. W pierwszej, najbardziej rozbudowanej, Chang zaprezentowała rys historyczny, tłumaczący jak w ogóle doszło do wojny japońsko-chińskiej oraz przerażająco dokładny opis bestialskiego mordowania chińskich żołnierzy i cywilów, który zahacza o sadyzm i sprawił, że w mojej głowie zakiełkowała myśl, iż Japończycy byli w światowym ludobójstwie, dużo bardziej okrutni niż choćby Chorwaci, Serbowie, Hutu, Czerwoni Khmerzy, Turcy (rzeź Ormian) czy też Sowieci. Równać im się mogą jedynie naziści. Owszem jeżeli chodzi o liczby, Nankinu nie ma co porównywać z Holocaustem. Chodzi mi jednak o wyjątkowe bestialstwo, wspomniany już sadyzm i szeroki repertuar w sposobach zadawania śmierci. W drugiej części autorka napisała co wiedział świat na temat tej zbrodni, jak wyglądała okupacja Nankinu oraz jaki los po wojnie spotkał zarówno oprawców (niewielu z nich skazano) jak i ofiary (pozostawione same sobie, bez jakiegokolwiek zadośćuczynienia czy odszkodowania). Ostatnia, najkrótsza i najbardziej gorzka część dotyczy tego ile zrobiono i jak bardzo starano się, żeby ukryć prawdę o tym co stało się w Nankinie – Japończycy do tej pory wypierają się tych zbrodni.
Poza absolutnie porażającym, wręcz męczącym psychikę czytelnika sposobem wykonania tego ludobójstwa, największe wrażenie zrobiła na mnie w tej książce, jeszcze jedna opowieść. Historia zamieszkującego ówczesny Nankin przedsiębiorcy, Niemca, Johna Rabe, który stał się bohaterem miasta, zwanym „żywym Buddą z Nankinu” oraz „chińskim Oscarem Schindlerem”. Człowiek ów był zwierzchnikiem Międzynarodowej Strefy Bezpieczeństwa (neutralna część terenu w Nankinie, w którym garstka obcokrajowców starała się zapewnić schronienie uchodźcą) i dzięki swemu wielkiemu sercu, zaangażowaniu oraz odwadze, uratował od śmierci steki tysięcy ludzi. Postawa i postać godna najwyższego docenienia, ale fascynująca także z tego powodu, ze Rabe był nie tylko jako Niemiec potencjalnym sprzymierzeńcem Japończyków, ale przede wszystkim członkiem NSDAP i szefem tej partii w Nankinie. Krótko pisząc, nazistą. Przedstawione przez Chang jego bohaterstwo w Nankinie i dalsze ciężkie losy już w Niemczech, to doprawdy temat na osobną książkę.
Polecam „Rzeź Nankinu”, choć to kawał naprawdę ciężkiego i emocjonalnie wyczerpującego, ale idealnie skrojonego reportażu historycznego.

Literackie tropy: wspomniany już Jean Hatzfeld, Wojciech Tochman „Jakbyś kamień jadła” i inne równie dobre książki dotyczące ludobójstwa.
Inne tropy: O rzezi Nankinu nakręcono dwa filmy fabularne.
Od niedawna w kinach są „Kwiaty wojny”
Ale ja polecałbym raczej „Miasto życia i śmierci”