Czyli sensacyjne starcie hiszpańsko-szwedzko-irlandzkie.
REKLAMA
Ignacio del Valle - "Czas obcych władców"
Pierwsze zdanie: "Skoro żywi nic tu nie znaczą, co dopiero mówić o martwych..."
„Czas obcych władców” zaczyna się genialnie. Bardzo dobre pierwsze zdanie, a zaraz po nim mocny sugestywny i surrealistyczny zarazem, opis zamarzniętych, do połowy skutych lodem, koni na rzece. Wśród nich ciało hiszpańskiego żołnierza, pozbawione krwi i z wyciętym na piersi tajemniczym ostrzeżeniem.
Jest 1943 rok, okolice Leningradu. U boku niemieckiej armii walczy ochotnicza Błękitna Dywizja z Hiszpanii, której obecność na froncie wschodnim jest rodzajem rewanżu za pomoc jakiej Niemcy udzielili Franco podczas wojny domowej. W szeregach Błękitnych znajduje się Arturo Andrade były oficer wywiadu, zdegradowany do stopnia szeregowego za ciężki grzech przeszłości. To on będzie starał się rozwiązać kryminalną zagadkę i znaleźć osobę, która dopuszcza się rytualnych mordów na żołnierzach dywizji.
Wygląda to wszystko na rasowy kryminał umiejscowiony w wojennej scenografii, ale wcale tak nie jest. Śledztwo Andrade ciągnie się niesamowicie i pozbawione jest napięcia, nie mówiąc już o jakiś nagłych zwrotach akcji. Del Valle wykorzystał jedynie formułę kryminału do tego, aby między innymi rozprawić się z echami wojny domowej. Cała intryga kręci się wokół spraw związanych z polityką wewnętrzną Hiszpanii i podziałami w niej występującymi. Oprócz tego autor więcej miejsca niż samemu śledztwu Andrade, poświęca stosunkom panującym w armii, rozrywkom znudzonych walką żołnierzy (pijaństwo, nielegalna rosyjska ruletka, chędożenie miejscowych kobiet), wątkom masońskim, a nawet opisom surowej acz piękniej rosyjskiej przyrody. W sumie nawet to wszystko jest i ciekawe, oczywiście pod warunkiem, że ktoś interesuje się i wie już co nie co na temat historii Hiszpanii, mroczny klimat frontowy odmalowany jest przekonywujący, ale mimo wszystko brakuje mi tu jednak rytmu prawdziwego kryminału, jakieś szczątkowej chociaż akcji. Jeśli książka zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi, a później napięcie głównie spada, to czytelnik ma być prawo kapkę rozczarowany. Tym bardziej, że finał tej ślamazarnie prowadzonej kryminalnej zagadki jest banalny.
„Czas obcych władców” zaczyna się genialnie. Bardzo dobre pierwsze zdanie, a zaraz po nim mocny sugestywny i surrealistyczny zarazem, opis zamarzniętych, do połowy skutych lodem, koni na rzece. Wśród nich ciało hiszpańskiego żołnierza, pozbawione krwi i z wyciętym na piersi tajemniczym ostrzeżeniem.
Jest 1943 rok, okolice Leningradu. U boku niemieckiej armii walczy ochotnicza Błękitna Dywizja z Hiszpanii, której obecność na froncie wschodnim jest rodzajem rewanżu za pomoc jakiej Niemcy udzielili Franco podczas wojny domowej. W szeregach Błękitnych znajduje się Arturo Andrade były oficer wywiadu, zdegradowany do stopnia szeregowego za ciężki grzech przeszłości. To on będzie starał się rozwiązać kryminalną zagadkę i znaleźć osobę, która dopuszcza się rytualnych mordów na żołnierzach dywizji.
Wygląda to wszystko na rasowy kryminał umiejscowiony w wojennej scenografii, ale wcale tak nie jest. Śledztwo Andrade ciągnie się niesamowicie i pozbawione jest napięcia, nie mówiąc już o jakiś nagłych zwrotach akcji. Del Valle wykorzystał jedynie formułę kryminału do tego, aby między innymi rozprawić się z echami wojny domowej. Cała intryga kręci się wokół spraw związanych z polityką wewnętrzną Hiszpanii i podziałami w niej występującymi. Oprócz tego autor więcej miejsca niż samemu śledztwu Andrade, poświęca stosunkom panującym w armii, rozrywkom znudzonych walką żołnierzy (pijaństwo, nielegalna rosyjska ruletka, chędożenie miejscowych kobiet), wątkom masońskim, a nawet opisom surowej acz piękniej rosyjskiej przyrody. W sumie nawet to wszystko jest i ciekawe, oczywiście pod warunkiem, że ktoś interesuje się i wie już co nie co na temat historii Hiszpanii, mroczny klimat frontowy odmalowany jest przekonywujący, ale mimo wszystko brakuje mi tu jednak rytmu prawdziwego kryminału, jakieś szczątkowej chociaż akcji. Jeśli książka zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi, a później napięcie głównie spada, to czytelnik ma być prawo kapkę rozczarowany. Tym bardziej, że finał tej ślamazarnie prowadzonej kryminalnej zagadki jest banalny.
PS. Ma za to del Valle łapę do fajnych zdań i porównań np.:
"Arturo nie nalegał, czując, że ustępstwo jest równie prawdopodobne jak to, że jego rozmówca zacznie srać diamentami."
"(...)podążał za kapralem o wyglądzie rewolucjonisty, małym i twardym jak kulka łożyska."
"Arturo nie nalegał, czując, że ustępstwo jest równie prawdopodobne jak to, że jego rozmówca zacznie srać diamentami."
"(...)podążał za kapralem o wyglądzie rewolucjonisty, małym i twardym jak kulka łożyska."
Kristina Ohlsson - "Na skraju ciszy”
Pierwsze zdanie: "Kiedy film się zaczął, nie wiedziała, co zobaczy."
Dzięki takim autorkom jak Ohlsson wysoka pozycja Szwedów wśród innych nacji masowo produkujących kryminały raczej szybko nie ulegnie zmianie. A taki Henning Mankell rzeczywiście może już spokojnie przechodzić na emeryturę. Tu akurat nie ma żadnego kombinowania i wątków pobocznych przyćmiewających zagadkę do rozwiązania, jak u przedstawianego wcześniej del Valle – „Na skraju ciszy” to solidnie napisane i dobrze skonstruowane rasowe kryminalisko.
Akcja toczy się wartko, mimo iż śledztwo gmatwa się i plącze, a co chwila wyskakują jakieś nowe fakty i wątki, które jeszcze bardziej komplikują cała historię. Do tego dochodzą retrospekcje i fragmenty z przesłuchań przeprowadzonych już po rozwiązaniu całej sprawy – to splecenie teraźniejszości z przeszłością i przyszłością sprawia, że książkę czyta się w pełnym skupieniu, a napięcie, które ze sobą niesie powoduje, iż nie chce się od niej odchodzić. Jest tu także kilkoro równorzędnych bohaterów, a każdy z nich niesztampowy, wielowymiarowy, z ciekawymi życiowymi problemami, nie popadającymi w banał. Co prawda znajdziemy tu też trochę naciągania w pewnych wątkach czy jakiś mało logicznych niuansów, ale to wszystko drobnostki, które suma sumarum nie odbijają się na pozytywnym odbiorze całości. Odbija się czkawką tylko okładka – wyraźnie w klimacie „Czarnej serii” wydawnictwa Czarna Owca, a także nie mająca specjalnie nic wspólnego z treścią.
A co do samej fabuły to, jak to często u Skandynawów bywa chodzi o makabryczne zbrodnie z przeszłości (cofniemy się aż o czterdzieści lat). Są poćwiartowane zwłoki młodej studentki, jest zamieszana we wszystko milcząca od trzydziestu lat staruszka - popularna autorka bajek dla dzieci, przypadkowa ofiara, która widziała zbyt dużo czy Frederika Bergman policjantka, której partner pośrednio też jest związany ze sprawą. Nudzić się przy „Na skraju ciszy” nie będziecie, gwarantuje.
Akcja toczy się wartko, mimo iż śledztwo gmatwa się i plącze, a co chwila wyskakują jakieś nowe fakty i wątki, które jeszcze bardziej komplikują cała historię. Do tego dochodzą retrospekcje i fragmenty z przesłuchań przeprowadzonych już po rozwiązaniu całej sprawy – to splecenie teraźniejszości z przeszłością i przyszłością sprawia, że książkę czyta się w pełnym skupieniu, a napięcie, które ze sobą niesie powoduje, iż nie chce się od niej odchodzić. Jest tu także kilkoro równorzędnych bohaterów, a każdy z nich niesztampowy, wielowymiarowy, z ciekawymi życiowymi problemami, nie popadającymi w banał. Co prawda znajdziemy tu też trochę naciągania w pewnych wątkach czy jakiś mało logicznych niuansów, ale to wszystko drobnostki, które suma sumarum nie odbijają się na pozytywnym odbiorze całości. Odbija się czkawką tylko okładka – wyraźnie w klimacie „Czarnej serii” wydawnictwa Czarna Owca, a także nie mająca specjalnie nic wspólnego z treścią.
A co do samej fabuły to, jak to często u Skandynawów bywa chodzi o makabryczne zbrodnie z przeszłości (cofniemy się aż o czterdzieści lat). Są poćwiartowane zwłoki młodej studentki, jest zamieszana we wszystko milcząca od trzydziestu lat staruszka - popularna autorka bajek dla dzieci, przypadkowa ofiara, która widziała zbyt dużo czy Frederika Bergman policjantka, której partner pośrednio też jest związany ze sprawą. Nudzić się przy „Na skraju ciszy” nie będziecie, gwarantuje.
Stuart Neville - "Duchy Belfastu"
Pierwsze zdanie: "Może zostawią go w spokoju, jeżeli wypije następną kolejkę."
Do lektury "Duchów Belfastu" wróciłem (pozycja sprzed roku), bo staram się czytać (jak i oglądać) wszystko co dotyczy Irlandii Północnej i Irlandzkiej Armii Republikańskiej - takie małe zboczenie. I dobrze, że wróciłem, bo książka okazała się być kapitalnym thrillerem, niestety z jedną zasadniczą wadą. Jest nią beznadziejne, naciągane zakończenie. Takie w stylu amerykańskich filmów sensacyjnych z gatunku "zabili go i uciekł". Gdyby nie ten irytujący finał napisałbym, że debiutancka książka Nevilla ociera się wręcz o majstersztyk sensacyjnego thrillera. A tak jest zaledwie bardzo dobrze.
Głównym bohaterem jest tu niejaki Garry Fegan. Żyjąca legenda republikanów. Facet, którego wszyscy szanują za to co kiedyś robił dla sprawy, ale jeszcze bardziej się go boją. Bo Fegan w młodości wstąpił w szergi IRA i był srogim cynglem - zabijał bez litości. Później poszedł siedzieć na kilkanaście ładnych lat. Jakiś czas temu wyszedł, odbiera co miesiąc pensję załatwioną mu przez byłych współtowarzyszy, którzy dostali się do władzy, stał się samotnikiem, wrakiem człowieka i dodatkow jeszcze pije. Pije na potęgę, whisky na przemian z guinessem i gada do siebie. To znaczy wszyscy myślą, że rozmawia z samym sobą, że sfiksował. A w Feganie obudziły się wyrzuty sumienia z powodu popełnionych morderstwa i nawiedzają go (dosłownie, wręcz namacalnie) duchy jego niewinnych ofiar - to z nimi gada. Jest ich aż dwanaścioro, a wśród nich nawet kobieta i dziecko. Wszędzie za nim łażą i nie dają mu żyć. Żądają odkupienia win. Ma zabić wszystkich, którzy są winni tych niepotrzebnych śmierci - swoich byłych towarzyszy i mocodawców. Fegan bliski obłędu nie ma wyjścia, zaczyna czystkę.
Krwawa zemsta, której się oddaje z zimną precyzją, zagraża wynegocjowanemu niedawno pokojowi w Ulsterze. Garry tak namiesza w tym irlandzkim piekiełku, że efekty jego osobistych rozliczeń dotkną wszystkich, od miejscowych polityków, po policję a nawet brytyjski rząd. Bo oprócz tego sensacyjno-thrillerowo-horrorowego głównego wątku, w którym akcja zasuwa do przodu w szalonym tempie, siłą książki są jeszcze fantastycznie oddane realia Irlandii Północnej. Neville portretuje byłych terrorystów i bandytów, którzy nie potrafią żyć bez przemocy i którym wynegocjowany pokój w ogóle nie jest na rękę, bo przez niego np. skończyło się finasowe wsparcie irlandzkich emigrantów z Ameryki. Ich przywódców i szefów, którzy zamienili kominiarki na eleganckie garnitury i stali się pazernymi, cynicznymi politykami - z jednej stronu udającymi przed mediami wielce szlachetnych i zatroskanych swoją ojczyzną, a z drugiej opływający w luksusy i prowadzący swoje brudne interesy (np. handel kobietami). I te wieczne napięcia w trójkącie: unioniści kontra republikanie kontra znienawidzeni Brytole. Ten dołujący klimat nieprzystępnego, mrocznego Belfastu i zapyziałej irlandzkiej prowincji. Te zadymione i śmierdzące puby. Ten ostry, twardy, męski język. To krwawe okrucieństwo i brutalna przemoc. W tej książce każda strona tchnie autentyzmem, nie ma w niej ni grama sztuczności i ściemy (poza wspomniałym finałem oczywiście), a oprócz mocnych wrażeń funduje jeszcze trochę psychologii, a nawet zmusza do refleksji. Polecam.
Głównym bohaterem jest tu niejaki Garry Fegan. Żyjąca legenda republikanów. Facet, którego wszyscy szanują za to co kiedyś robił dla sprawy, ale jeszcze bardziej się go boją. Bo Fegan w młodości wstąpił w szergi IRA i był srogim cynglem - zabijał bez litości. Później poszedł siedzieć na kilkanaście ładnych lat. Jakiś czas temu wyszedł, odbiera co miesiąc pensję załatwioną mu przez byłych współtowarzyszy, którzy dostali się do władzy, stał się samotnikiem, wrakiem człowieka i dodatkow jeszcze pije. Pije na potęgę, whisky na przemian z guinessem i gada do siebie. To znaczy wszyscy myślą, że rozmawia z samym sobą, że sfiksował. A w Feganie obudziły się wyrzuty sumienia z powodu popełnionych morderstwa i nawiedzają go (dosłownie, wręcz namacalnie) duchy jego niewinnych ofiar - to z nimi gada. Jest ich aż dwanaścioro, a wśród nich nawet kobieta i dziecko. Wszędzie za nim łażą i nie dają mu żyć. Żądają odkupienia win. Ma zabić wszystkich, którzy są winni tych niepotrzebnych śmierci - swoich byłych towarzyszy i mocodawców. Fegan bliski obłędu nie ma wyjścia, zaczyna czystkę.
Krwawa zemsta, której się oddaje z zimną precyzją, zagraża wynegocjowanemu niedawno pokojowi w Ulsterze. Garry tak namiesza w tym irlandzkim piekiełku, że efekty jego osobistych rozliczeń dotkną wszystkich, od miejscowych polityków, po policję a nawet brytyjski rząd. Bo oprócz tego sensacyjno-thrillerowo-horrorowego głównego wątku, w którym akcja zasuwa do przodu w szalonym tempie, siłą książki są jeszcze fantastycznie oddane realia Irlandii Północnej. Neville portretuje byłych terrorystów i bandytów, którzy nie potrafią żyć bez przemocy i którym wynegocjowany pokój w ogóle nie jest na rękę, bo przez niego np. skończyło się finasowe wsparcie irlandzkich emigrantów z Ameryki. Ich przywódców i szefów, którzy zamienili kominiarki na eleganckie garnitury i stali się pazernymi, cynicznymi politykami - z jednej stronu udającymi przed mediami wielce szlachetnych i zatroskanych swoją ojczyzną, a z drugiej opływający w luksusy i prowadzący swoje brudne interesy (np. handel kobietami). I te wieczne napięcia w trójkącie: unioniści kontra republikanie kontra znienawidzeni Brytole. Ten dołujący klimat nieprzystępnego, mrocznego Belfastu i zapyziałej irlandzkiej prowincji. Te zadymione i śmierdzące puby. Ten ostry, twardy, męski język. To krwawe okrucieństwo i brutalna przemoc. W tej książce każda strona tchnie autentyzmem, nie ma w niej ni grama sztuczności i ściemy (poza wspomniałym finałem oczywiście), a oprócz mocnych wrażeń funduje jeszcze trochę psychologii, a nawet zmusza do refleksji. Polecam.
