Czyli z północy na południe Stanów w trzy miesiące na piechotę.

REKLAMA
Wolfgang Buscher – „Hartland. Pieszo przez Amerykę“
logo
Pierwsze zdanie: „W roku, kiedy zima wydawała się nie mieć końca, wędrowałem w dół Ameryki, ciemny punkcik na białym bezkresie północnych Wielkich Równin, mrówka w śniegu.”
Kilkanaście lat temu, Buscher, wtedy jeszcze dziennikarz „Suddeutsche Zeitung” wpadł na pomysł, że napisze reportaż o obrzeżach Berlina. W pięć dni (od poniedziałku do piątku) obszedł na piechotę stolicę Niemiec i opisał to co widział - tak powstał tekst, po którym złapał bakcyla do pieszych wędrówek i znalazł sobie temat do pisana książek. Pierwsza z nich to „Berlin-Moskwa”, 2000 km w trzy miesiące, trasą, którą przebył kiedyś dziadek autora, żołnierz Wermachtu – czytałem, bardzo dobra, polecam. Później Buscher ponownie zajął się swoją ojczyzną i również w trzy miesiące, zrobił już 3,5 tys. kilometrów dookoła Niemiec, co zaowocowało „Podróżą przez Niemcy” – czytałem, średnia, ale można przeczytać. Potem była książka o Azji, niestety jeszcze nie wydana w Polsce. I nadszedł czas zmierzyć się z Ameryką.
„Hartland” to zapis wędrówki jaką autor odbył idąc pieszo (oraz jako autostopowicz, samochodami) przez Amerykę, ale nie z Wschodu na Zachód czy odwrotnie jak choćby pierwsi pionierzy czy bitnicy, tylko z Północy na Południe. Od granicy z Kanadą czyli od Dakoty Północnej i Południowej, przez Nebraskę, Kansas i Oklahomę, aż do Teksasu i granicy z Meksykiem. Tradycyjnie już 3,5 tys. km w trzy miesiące. Jak powiedział w wywiadzie udzielonym „Dużemu Formatowi”:
„Stany fascynowały mnie od dawna. Żaden kraj nie miał takiego wpływu na nasze życie, kulturę i mentalność. Znałem Nowy Jork i Zachodnie Wybrzeże, ale Nowy Jork i Los Angeles to nie Stany, to europejski pokój w wielkim amerykańskim domu. Chciałem poznać serce.”
A to nieznane serce Stanów okazało się zupełnie inne niż przypuszczał. Kompletnie inne od tych obrazków, które znamy wszyscy z amerykańskich filmów, telewizji czy popkultury. Przede wszystkim Północ to ogromne pustkowia. To tu, to tam, samotne, często opuszczone farmy, prowincjonalne, senne miasteczka, a w nich głównie wiktoriańskie drewniane domy, małe kościoły, stacje benzynowe, jakieś warsztaty samochodowe i zapyziałe motele. Wokół nich sprawiający wrażenie nieco odizolowanych od reszty społeczeństwa, melancholijni acz pracowici, bardzo życzliwi i chętni do pomocy ludzie Północy w obowiązkowych bejsbolówkach na głowach. Poza tym pustka. Ale im dalej na południe tym wszystko stopniowo się zmienia. Od krajobrazów po styl życia. Pustkowia się zapełniają, miasteczka rozrastają, zaczyna panować coraz bardziej gwarna, radosna i luźna atmosfera, robi się co raz cieplej, a na głowach w miejsce bejsbolówek pojawiają się kowbojskie kapelusze. Zmieniają się także zagrożenia jakie czyhają na samotnego piechura – na północy kuguary i kujoty, a na południu nieobliczalni Teksańczycy, przed którymi przestrzegano Buschera wielokrotnie.
Autor nie ma podczas tej wędrówki jakiś specjalnie ekscytujących przygód. Gdzieś tam natknie się na motel-widmo, w którym nie ma kompletnie nikogo poza kopertami z kluczami do pokojów i informacją, że należy zostawić karteczkę z numerem karty kredytowej. Gdzieś indziej na luksusowy hotel przerobiony na dom starców, albo maleńkie miasteczko, w którym mieszkańcy mają własną linię kolejową, którą odkupili od towarzystwa kolejowego. Potrafi jednak przykuć uwagę czytelnika czymś zupełnie innym. Jakąś ciekawą drobnostką, celnym detalem, ulotnym zdawałoby się momentem, interesująco przedstawionym niuansem. Niebanalną rozmową z napotkaną intrygującą postacią, czy też poetyckim, pięknym i przemawiającym do wyobraźni opisem:
„Słońce stało nieruchomo, jakby ktoś zatrzymał Ziemię, świat zastygł pod lodem. Spod zamarzniętego śniegu sterczały tylko szkielety ostatniego lata. Do połowy tkwiące w zaspach wraki samochodów i maszyny rolnicze, zwinięte jak w skurczu girlandy drutu kolczastego na płotach farm. Kołował orzeł. Widziałem pociągi towarowe jakby pogrążone w śnie zimowym, od czasu do czasu pompę wiertniczą – jej ochrypły skrzy i leniwe dziobanie. Czarne druty trakcji elektrycznej biegły nade mną jak pięciolinia, ale bez nut, nie przysiadł na nich ani jeden ptak – wisząca na niebie nienapisana pieśń. Chciałem ją usłyszeć.”
logo
Wolfgang Buscher Foto: Frank Zauritz
To taka mała, spokojna, leniwie z jednej strony acz z drugiej rytmicznie płynąca opowieść o wielkim kraju i jego przeróżniastych sprawach. Od tych wspomnianych drobnostek i udanej próby pokazania jego nieznanego oblicza, poprzez barwne oddanie teraźniejszości, aż po jego historię, z pierwszymi osadnikami, Indianami (np. rozbudowana, smutna historia Czarnego Łosia), poszukiwaczami złota i obowiązkowym mitem założycielskim. Do tego jeszcze wiele interesujących i wydaje się bardzo trafnych wniosków.
„Istnieją kraje opiewane w pieśniach i nie, opowiedziane i nie. Ameryka jest czymś jeszcze innym – krajem, który sam o sobie śpiewa, sam o sobie opowiada. Gdyby przerwała się nić tej amerykańskiej opowieści, skończyłaby się Ameryka. Inne kraje eksportują ropę naftową. Ameryka eksportuje pieśń pod tytułem: „Amerykański sen”.
Ale to co mi się w tej i poprzednich książkach tego autora podobało najbardziej, to sam rodzaj i sposób odbywania tej podróży oraz znaczące i niezwykle istotne do niej podejście – w wywiadzie dla Dużego Formatu powiedział tak:
„Podróż to bardzo poważna sprawa, powinna być odbywana samotnie, nie należy wiedzieć, gdzie się będzie po drodze spało ani kiedy się z niej wróci. Musi być długa i nie mieć innego celu niż otwarcie się na to, co się zdarzy.”
Też bym tak chciał.

Literackie tropy: książek i autorów piszących o Ameryce i podróżowaniu przez nią jest mnóstwo, np. od klasyki w rodzaju Tocquevilla poczynając poprzez Jacka Kerouaca czy Bernarda-Henri Levy, aż na Dorocie Warakomskiej kończąc.
Inne tropy: filmy, muzyka, cała popkultura związana z „Amerykańskim snem”