W strugach ulewnego deszczu światło startowe błyska zielenią. Pięć i pół tysiąca obrotów, puszczenie sprzęgła i delikatna praca pedałem gazu, żeby koła jak najszybciej złapały trakcję. Przy takiej ilości wody na asfalcie jeszcze się nie ścigałem. Wciśnięty pasami w kubełkowy fotel uprzedzam kierownicą uślizgi samochodu zanim się wydarzą.
Mocne hamowanie po szybkiej dolnej części trasy, zablokowane przednie koła, odpuszczenie hamulca, żeby koła zaczęły się kręcić i ponowny nacisk, zmniejszany w miarę skręcania kierownicy. Dodanie gazu na wyjściu z zakrętu na polanę, leciutka, niemal niezauważalna kontra uprzedzająca stanięcie bokiem. Na górze wypadam z lasu w mgłę tak gęstą, że tylko pewność, że pamiętam każdy metr trasy pozwala mi nie odpuszczać gazu. Pierwsze miejsce w mojej kategorii i czas przejazdu plasujący mnie przed wieloma mocniejszymi i droższymi samochodami, prowadzonymi przez ludzi, ścigających się w wyścigach górskich od wielu lat.
Nie wiem jak do tego doszło, bo rodzinę mam raczej normalną. Jakby szukać na siłę, to jedynie dziadek - ojciec mojej matki - był wyczynowym sportowcem, startował olimpiadach i mistrzostwach świata w biegach narciarskich. Podziwiałem go bardzo, a w pierwszych trzech latach życia spędzałem z nim i z babcią dużo czasu, bo rodzice musieli skończyć studia, podczas których im się przydarzyłem. Czyli może trochę przez dziadka.
Trochę pewnie przez książki, bo nauczyłem się czytać mając trzy lata i potem całe dzieciństwo czytałem szybko i dużo. Naprawdę dużo - w porywach po dwie książki dziennie. Niektóre z nich wbijały w głowę chęć do wielkich przygód i szlachetnych czynów. Obsesyjnie ćwiczyłem silną wolę - jakimiś mniejszymi i większymi wyzwaniami, które sobie stawiałem, żeby się przełamywać. Nikt bliski mi tego nie podpowiadał, ani nie praktykował takich pomysłów. Czytelnictwo najmłodszych przynosi czasem zdumiewające skutki.
Wśród stert literatury, które pochłaniałem musiały pojawić się książki o górach i wspinaniu. Moja gotowość treningu i poświęcenia się dla wielkich czynów znalazła swoją ścieżkę. Czasy były inne i mimo, że mieszkałem w Zakopanem, to nie było komercyjnej oferty szkoleniowej. Wraz z kilkoma kolegami z podstawówki zaczęliśmy wymyślać alpinizm od podstaw, ale ponieważ szło słabo, to Romek pożyczył bez wiedzy ojca, kolekcjonera rzadkich wydawnictw, podręcznik "Zasady taternictwa" z 1902 roku.
Po tej podbudowie teoretycznej ja pożyczyłem bez niczyjej wiedzy kawał sznura budowlanego z szopy przy domu. Tak przygotowani, z całą starannością i powagą ćwiczyliśmy poznane techniki wspinania i asekuracji na skałkach w dolinkach reglowych. To, że sprzęt i zasady asekuracji musiały się zmienić przez prawie sto lat, jakoś nam nie zaświtało. Góry stały otworem.
Kiedy wreszcie weszliśmy w kontakt ze środowiskiem okazało się, że w tenisówkach i bez realnej asekuracji przechodzimy naprawdę trudne drogi. Po zaopatrzeniu w lepsze buty i podstawowy sprzęt zaczęliśmy zadziwiać siebie i innych. Moja skłonność do absolutnego zaangażowania i przekonanie o kontroli psychicznej jako najwyższej kompetencji jaką można posiadać, względnie szybko zaprowadziła mnie do wspinaczki bez asekuracji. - Lubię się nie bać - mawiałem.
Ten cudowny lot nad światem trwał, aż przeciął się z lotem rzeczywistym. Wspinaczka zimą na większych ścianach poza sprawnością w poruszaniu się do góry i zapewnianiem sobie asekuracji wymaga zdolności zaawansowanego planowania. Ojciec Romka nie miał żadnego podręcznika na ten temat, więc rozpoznanie było walką. W listopadzie 1990 roku przeszliśmy Czarny Staw Gąsienicowy po lodzie, który jak okazało się wieczorem, miał dwa dni. Faktycznie początek był twardy, ale gdy usiłowaliśmy zejść na brzeg po drugiej stronie, to były duże połacie wody, a lód między nimi dość wiotki.
To był świst kul, którego nie rozpoznałem. Kilka tygodni później przeszliśmy dość trudną drogę w rejonie Hali Gąsienicowej. Trudności nie sprawiły mi żadnego kłopotu, ale poza samym wspinaniem popełniliśmy wszystkie możliwe błędy. W zejściu spadłem, przemieszczając się około 150 metrów, z czego ostatnie 40 swobodnym lotem. Jest walka - muszą być ofiary.
Powinienem był nie przeżyć, ale to by poważnie zaburzyło moją historię życiową. Połamałem się mocno, a kiedy w środku nocy trafiłem do zakopiańskiego szpitala pijany chirurg nie zszedł z dyżuru na oddziale, żeby mnie przyjąć. Po dwóch godzinach mdlenia w poczekalni przyjechał mój ojciec i zabrał mnie do domu. Kiedy przywiózł mnie rano, okazało się, że miałem złamaną między innymi szyjkę kości ramieniowej i każdy ruch groził mi przecięciem tętnicy ramiennej, toczącej ponad litr krwi na minutę. Gdyby do tego doszło, umarłbym szybko. Nie przyjęcie mnie w nocy na oddział spowodowało, że byłem pacjentem priorytetowym, ale nie wpłynęło to na zakres prowadzonych badań. O połamanych kompresyjnie kręgach dowiedziałem się, kiedy źle pozrastane zaczęły mi sprawiać kłopoty. Póki co, spędzałem czas po operacji ramienia w gipsowej kamizeli krążąc od okna do okna jak zwierzę w klatce. Potrzebowałem się wspinać.
- Trzeba mu jakoś delikatnie przekazać, że już nigdy nie będzie się wspinał - powiedzieli lekarze mojej matce po przeprowadzonej operacji scalania mojej kości ramieniowej. Złamanie było paskudne, wchodziło do stawu, więc żeby to poukładać pocięli mi w ramieniu niemal wszystko i poukładali tylko z grubsza. - Nawet w siatkówkę nie pogra, bo nie podniesie prawego ramienia wystarczająco wysoko. - Mama ostrożnie i ze smutkiem przekazała mi złe wieści. Szczerze się roześmiałem - Mamo, nie mają pojęcia, o czym mówią.
Kiedy zdjęli mi gips, mogłem zamknąć lewą dłoń na prawym bicepsie - była tam po prostu kość i skóra. Ponieważ system przepowiadał mi inwalidztwo, a i tak nie zapewniał jakiegoś szczególnego wsparcia, rehabilitowałem się sam. Spędzałem codziennie godziny w basenie walcząc z efektami licznych złamań, na siłę doprowadzając ramię do wyprostu i zwiększając ruchomość w barku. Bolało bardzo, a rokowania zniechęcały, ale rzucanie rękawicy niemożliwemu w zasadzie mi odpowiadało.
W marcu tej samej zimy, jeszcze nie bardzo władając ramieniem wróciłem na ścianę, po przejściu której spadłem. Poprzeczka wyzwania poszła obiektywnie do góry. Wybraliśmy drogę nie mającą jeszcze powtórzenia, a autorzy pierwszego przejścia opatrzyli je komentarzem "zdobywcy nie polecają powtórzeń". Rada wynikała z faktu, że droga była obiektywnie niebezpieczna i można było z niej spaść z kamieniami, z których się składała. Wspinaliśmy się nocą, żeby przejście zaczęte o północy i skończone przed kolejną było jednodniowym. Fizycznie nie byłem w stanie jak poprzednio być liderem zespołu, ale stawiłem czoła temu miejscu, nocy i obciążeniu psychicznemu. Wisiałem w ciemności na stanowiskach asekurując Maćka i trochę się jednak bałem. Zupełnie niepotrzebnie.
Wiele następnych lat minęło mi na planowaniu i przechodzeniu ścian i dróg na różnych kontynentach. W zespołach, samemu z asekuracją i samemu bez asekuracji. Na małych trudnych ściankach i na wielkich trudnych ścianach. Po skale, po lodzie i po śniegu. Na nowych drogach i powtórzeniach niebezpiecznych, owianych legendą realizacji, które odradzali pierwsi zdobywcy. To była magia bycia tylko tu i teraz, mój świat i moje miejsce.
Uzyskałem międzynarodowe uprawnienia IVBV i zostałem zawodowym przewodnikiem górskim i narciarskim. Wspinałem się i jeździłem na nartach w najróżniejszych miejscach, prowadząc ludzi, którzy chcieli skorzystać z moich kompetencji i przekonać się jak wspaniałe rzeczy można robić w górach.
Dzięki przewodnictwu wróciłem do narciarstwa, przypominając sobie zawodnicze czasy w klubie, do którego zapisano mnie zanim poszedłem do szkoły. Jak tylko zacząłem spędzać więcej czasu na nartach, wciągnęły mnie ekstremalne zjazdy. Odnalazłem w nich ten sam spokój i siłę, co w samotnych wspinaczkach. Bezpieczeństwo zapewniane siłą własnego umysłu, bo tylko ona dzieliła mnie od przestraszenia się i upadku. Wciąż lubiłem się nie bać.
Paradoksalnie te doświadczenia wzmacniały mnie jako przewodnika. W tej pracy zadaniem jest zarządzanie ryzykiem i podejmowanie decyzji opartych o analizę, a nie o nadzieję, że będzie dobrze. Sedno zadania uwidacznia się, kiedy przewodnik mówi: "Niestety dalej nie pójdziemy, bo w tych warunkach to zbyt niebezpieczne". Ta umiejętność oceny jest krytyczna również przy działaniach na maksymalnej granicy ryzyka - przy ekstremalnych zjazdach i wspinaczkach bez liny - jedynie próg akceptowanego ryzyka jest inny. W tego typu działaniach szaleńcy nie umiejący się cofnąć kiedy trzeba, nie mają szansy zaistnieć. Przynajmniej nie na długo.
Samochody zawsze były mi bliskie. Prowadzenie samochodu, na najbardziej podstawowym poziomie pokrywa się z wyznacznikami moich ulubionych sytuacji. Nie można zasnąć i nie można się wystraszyć, bo drgnięcie ręki na kierownicy czy nieznaczny błąd w ocenie może mieć tragiczne skutki.
Góry obfitują w kręte drogi i jeśli ktoś w jeździe po zakrętach dostrzeże cel, to możliwości świadomego rozwoju jest dużo. Cieszyłem się jazdą odkąd zrobiłem prawo jazdy i stopniowo zacząłem kłaść nacisk na to, żeby jeździć coraz lepiej. Od świadomie obieranego toru jazdy przez hamowanie lewą nogą po driftowe zabawy na zaśnieżonych drogach. Kręte drogi kręciły mnie zawsze.
Przez wiele lat usiłowałem znaleźć samochód spełniający się w dwóch rolach. Wystarczająco pojemny, żeby pojechać nim w Alpy na narty i równocześnie dający radość z jazdy. Po jakimś czasie musiałem zaakceptować, że to funkcje nie do pogodzenia. Musiałem mieć dwa samochody: ten wystarczająco pojemny, żeby pojechać w Alpy na narty i dający radość z jazdy oraz ten dający prawdziwą radość z jazdy. Kiedy kupowałem pierwszy samochód przygotowany do sportu - z klatką bezpieczeństwa, systemem gaśniczym i szeregiem innych modyfikacji, jeszcze nie wiedziałem co z tego wyniknie. Wiedziałem, że chcę jeździć w wyścigach górskich - w końcu całe życie w górach zobowiązuje.
Kiedyś oszałamiała mnie wielowymiarowość wspinania, przenikanie się atrybutów fizycznych i sprawnościowych z mentalnymi. Teraz zachwyca mnie wielowymiarowość wyścigów. Panowanie nad samochodem to fizyczne odruchy i koordynacja, ale ja nie byłbym w stanie ich rozwijać bez rozumienia fizyki samochodu, zawieszeń i opon.
Moja biblioteczka rozrasta się w szybkim tempie. Zacząłem od pozycji dotyczących techniki jazdy - jeśli ułożyć je chronologicznie to wspaniale widać zmiany, które zaszły od lat osiemdziesiątych w wyścigowej torowej jeździe. Ustawienia samochodu w sensie zawieszeń, doboru mieszanek opon i ciśnień oraz aerodynamiki, o ile jest regulowana to olbrzymia ilość wiedzy - i sporo literatury. Zapis danych z systemów samochodu i ich interpretacja zarówno pod kątem optymalizacji ustawień samochodu, jak i techniki jazdy to kolejny temat rzeka - pierwsza książka może dojdzie pod choinkę. Cała technika - zarówno jazdy jak i samochodu, to zaledwie wstęp do rozumienia sportu, w którym tak istotną rolę odgrywa przygotowanie mentalne, regulacje oraz zapewnianie finansowania. Rozległość tej wiedzy, wszystko czego się dowiedziałem i świadomość jak wiele jeszcze zostało jest po prostu wspaniała. Zawsze lubiłem dużo rozumieć.
Nie wiedziałem z wyprzedzeniem jak ważne staną się dla mnie wyścigi i jak bardzo zmienią moje życie. Kolejne sezony niosły ze sobą rosnące zaangażowanie mentalne, czasowe i finansowe. Oznaczały również kolejne etapy rozwoju i świadomości oraz kolejne osiągnięcia. Ku swojemu lekkiemu zdziwieniu, zamiast optymalizować odcinanie kuponów od osiągnięć górskich i mojej pozycji przewodnickiej, dałem się znowu wkręcić samemu sobie w cel absolutny. Ludzie w moim wieku tego nie robią. Zdałem sobie sprawę, że do wciąż aktualnej maksymy o strachu przybyła mi druga. Wyzwanie jest celem.
Mam nadzieję, że ta krótka historia mojego poszukiwania wyzwań okazała się ciekawe. W kolejnych wpisach będę przede wszystkim dzielił się wyścigową pasją i jej realizacją, ale nie zabraknie też tematów pokrewnych. Zapraszam.