Siedzę na jednej z najwygodniejszych kanap, na jakich zdarzyło mi się siedzieć; zatopiona jakby, nalałam sobie lampkę wina, chociaż nie powinnam stawać się alkoholikiem w tak relatywnie młodym wieku. Ale trudno; nalałam i się zatopiłam. Zatopiłam się podwójnie, czy potrójnie nawet, bo otworzyłam nowo nabyty Dziennik jednego z ulubionych pisarzy i zaczęłam czytać, więc zatopiłam się zarówno w kanapie jak i w winie tudzież w lekturze (boże, jak podoba mi się słowo „tudzież” i wreszcie mogę go użyć zgodnie z jego znaczeniem!). - A ty chyba miałaś jakiś felieton pisać? - słyszę. I nagle wino robi się jakby kwaśne a kanapa jakby mniej wygodna, nie mówiąc już o Dzienniku, który… no nie mówiąc. - Termin cię chyba goni?

REKLAMA
Jest takie słynne tango więźniarek z musicalu Chicago, które natychmiast przychodzi mi na myśl i na wzrok nawet, a w uszach brzmi: I oddałam dwa strzały ostrzegawcze. Oddałam dwa strzały ostrzegawcze prosto w jego głowę
Termin goni być może, ale czy ja wypominam temu, który mi wypomniał, że go fryzjer goni, bo wygląda już jak główny bohater „Zaczarowanego ołówka”? Albo że trener z siłowni go goni, bo zaczyna mieć bojler zamiast kaloryfera, albo że zepsuty od półtora roku (PÓŁTORA ROKU) odkurzacz goni go? Nie. A tu nagle on mi w taki uroczy wieczór, winny, kanapowy, czytelniczy…
Idę więc ostentacyjnie do biurka, odsuwam krzesło, siadam, tęsknym spojrzeniem omiatam kanapę i porzucony Dziennik i otwieram laptopa. I tu kanał.
Nie, nie dlatego, że nie mam tematów. Te są i nawet chęć pisania pojawia się, ale jak pisać skoro telewizor ryczy (o, może laryngolog też goni go?) a w nim niekończący się temat katastrofy, duszącej matki i autostrady donikąd. Przed telewizorem on, który wygłosił uwagę kąśliwą o goniących terminach. Och, żebym ja mu o terminie żadnym nie zaczęła (odkurzacz jednak męczy mnie najbardziej).
Tak więc siedzi on - żywy organizm. Pociąga nosem, przerzuca strony gazety lub czasopisma, za chwilę poprosi o herbatę, wiem że poprosi, zawsze prosi, wstanie, włączy światło, wyłączy światło, przejdzie, wyjdzie, wejdzie, przerzuci kolejną stronę, znów nosem pociągnie, jednym słowem - żyje, oddycha. Oddycha.
Tu dochodzimy do sedna. Jak pisać, kiedy skupić się nie można. Pisanie to czynność wymagająca koncentracji, intymna niemalże. I trzeba się jej oddać całkowicie, zatracić. A jak się zatracać, kiedy obok ktoś nosem.
Ja wiem, nikt za mnie nie wybierał, sama wybrałam i to, że chcę pisać, jak i to, że chcę mieć pociągającego na kanapie, wiem. Ale nic poradzić nie mogę, iż czasem mam ochotę oddać nie dwa, ale trzy strzały ostrzegawcze…
Pisanie i towarzystwo w moim wypadku nie współgra; niemożliwe jest. Czasem oczywiście samo pisanie jest niemożliwe nawet gdy cisza i pustka wokół i nikt nie siąka ani nie przerzuca stron gazety. To chwile są straszliwe, gdy tępo patrzę w komputer i nic nie przychodzi; natchnienie znaczy. Wstaję, snuję się po mieszkaniu i liczę owce powoli stając się mistrzem zen. Osiągam spokój zylionowego stopnia. I nic. Pustka. Weny nie ma, a miało być tak pięknie, wywiady, autografy… Pisanie – jak mówi Zagajewski; ta dziwna czynność, która niekiedy potrafi zamienić ból w przyjemność, ta chemiczna przemiana, sprawiająca, że cierpienie zostaje osuszone i przetransponowane na czarne znaczki liter. Troszkę nawet przecież pocierpiałam w swoim czasie, więc, więc! I na zajęciach z kreatywnego pisania też mówili, że arcydzieła rodzą się z bólu i cierpienia, to ja poproszę; poproszę półtora kilograma arcydzieła. Siedzę i czekam aż się urodzi. Piję kawę i czekam i niech przyjdzie arcydzieło, no!
Arcydzieło jak nie chciało przyjść tak (na razie) nie przyszło, ale felieton może. I kiedy już zassam – by tak rzec – i jest wszystko; i temat i natchnienie i nastrój jakiś taki, nagle słyszę klucz przekręcany w zamku drzwi wejściowych i palec mój zawisa wówczas w bezruchu nad klawiaturą niczym palec żony Lota i ja cała zawisam w bezruchu nad klawiaturą i myślę sobie: „Czy nie mogłeś na przykład w windzie się zaciąć?”
W każdym razie. To, co chcę powiedzieć, czy też napisać, to jakiś taki może apel jest do wszystkich, którzy mają czasem wrażenie, że przeszkadzają.
Bo ja nie wykluczam, że bywam wówczas mało przyjemna i nie kończy się moja niechęć na myślach. Mogę dodatkowo coś bąknąć pod nosem, czy też raczej wiem, iż bąkam, albo wzdycham znacząco, i przecież wiadomo dlaczego wzdycham i co oznaczają moje miny. Ja myślę, że to nie tylko tak jest z osobami, które piszą, ale tak może być ze wszystkimi, którzy potrzebują samotności i skupienia i czasami po prostu nie mogą tego odnaleźć w towarzystwie chociażby najbardziej ukochanej osoby.
Być może nauczyciel, który poprawia wieczorem przy biurku osiemdziesiątą ósmą klasówkę nie myśli naprawdę wcale tego co wychodzi z jego ust, gdy żona wchodzi do pokoju z: „Kochanie, może herbatkę?” Wszak ona z troski wchodzi, a on każe zarówno jej jak i herbatce…
Albo taki matematyk czy inny analityk. Właśnie w punkcie kulminacyjnym rozwiązania arcytrudnego równania a tu nagle: „Skarbie, chcesz jabłuszko?” Jabłuszko może i dobre na pamięć czy oczy; dobre na pewno na wszystko, ale wiecie co matematyk ma ochotę zrobić i z jabłuszkiem i z tą osobą co zapytała. Czy taka przykładowo sędzina zatopiona w aktach trudnej sprawy i już, już ma podjąć decyzję „winny, niewinny”, a tu nagle mąż garami w kuchni. No i gary i męża w tym momencie sędzina zapewne najchętniej by… co tu dużo mówić - winna.
Tak więc niezależnie od tego jak wielkim uczuciem się pała DO, czasami po prostu potrzeba samotności i ciszy i tego żeby nie słyszeć nawet oddychania.
No ale co - mam zabronić mu oddychać, mam się wyprowadzić, na samotność skazać dobrowolnie, bo nie umiem pisać gdy siąka obok? Czy to ja może jestem nienormalna i nieprzystosowana do życia w stadzie, ale nie ja przecież jedyna, bo rozmawiam z ludźmi i obserwuję i wiem, że czasami moja przyjaciółka nie musi próbować arcydzieła pisać, ale próbuje przeczytać chociażby jedną stronę, a dziecko właśnie postanawia, iż owszem będzie się samo bawiło, ale zabawa będzie polegała na waleniu plastikowym młoteczkiem w krzesełko. I choć przyjaciółka by życie za dziecko oddała, to w tym konkretnym momencie ma ochotę dziecko razem z młoteczkiem a nawet krzesełkiem… i nic to, że piętro jest czwarte a na dole beton.
Tak więc choć nie wszyscy piszą, to każdy być może czasem potrzebuje samotności i alienacji i pobycia z samym sobą i nie ma w tym nic złego i nie znaczy to, że nie kocha osoby, czy osób, z którymi żyje i mieszka.
Tak po prostu niektórzy mają; zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że większość tak ma. I nie można się na to obrażać, ani wściekać, ani czuć się odrzuconym. Na tym chyba polega wzajemne porozumienie i coś tam jeszcze, nie wiem co – aby się w tym wyczuć i odnaleźć.
I gdy on ten klucz w zamku, a ja zaciskam szczęki i mówię: „cześć kochanie” przez zęby (czujecie; to „CZŚĆ” takie bardziej jest ściśnięte, wampirze niemalże) to nie musi oznaczać naprawdę nieprzychylnej myśli, czy też oznacza, ale to nieprawda jest tak naprawdę...