Siedzę na jednej z najwygodniejszych kanap, na jakich zdarzyło mi się siedzieć; zatopiona jakby, nalałam sobie lampkę wina, chociaż nie powinnam stawać się alkoholikiem w tak relatywnie młodym wieku. Ale trudno; nalałam i się zatopiłam. Zatopiłam się podwójnie, czy potrójnie nawet, bo otworzyłam nowo nabyty Dziennik jednego z ulubionych pisarzy i zaczęłam czytać, więc zatopiłam się zarówno w kanapie jak i w winie tudzież w lekturze (boże, jak podoba mi się słowo „tudzież” i wreszcie mogę go użyć zgodnie z jego znaczeniem!). - A ty chyba miałaś jakiś felieton pisać? - słyszę. I nagle wino robi się jakby kwaśne a kanapa jakby mniej wygodna, nie mówiąc już o Dzienniku, który… no nie mówiąc. - Termin cię chyba goni?
Nie, nie dlatego, że nie mam tematów. Te są i nawet chęć pisania pojawia się, ale jak pisać skoro telewizor ryczy (o, może laryngolog też goni go?) a w nim niekończący się temat katastrofy, duszącej matki i autostrady donikąd. Przed telewizorem on, który wygłosił uwagę kąśliwą o goniących terminach. Och, żebym ja mu o terminie żadnym nie zaczęła (odkurzacz jednak męczy mnie najbardziej).
Tu dochodzimy do sedna. Jak pisać, kiedy skupić się nie można. Pisanie to czynność wymagająca koncentracji, intymna niemalże. I trzeba się jej oddać całkowicie, zatracić. A jak się zatracać, kiedy obok ktoś nosem.
W każdym razie. To, co chcę powiedzieć, czy też napisać, to jakiś taki może apel jest do wszystkich, którzy mają czasem wrażenie, że przeszkadzają.
Bo ja nie wykluczam, że bywam wówczas mało przyjemna i nie kończy się moja niechęć na myślach. Mogę dodatkowo coś bąknąć pod nosem, czy też raczej wiem, iż bąkam, albo wzdycham znacząco, i przecież wiadomo dlaczego wzdycham i co oznaczają moje miny. Ja myślę, że to nie tylko tak jest z osobami, które piszą, ale tak może być ze wszystkimi, którzy potrzebują samotności i skupienia i czasami po prostu nie mogą tego odnaleźć w towarzystwie chociażby najbardziej ukochanej osoby.
Albo taki matematyk czy inny analityk. Właśnie w punkcie kulminacyjnym rozwiązania arcytrudnego równania a tu nagle: „Skarbie, chcesz jabłuszko?” Jabłuszko może i dobre na pamięć czy oczy; dobre na pewno na wszystko, ale wiecie co matematyk ma ochotę zrobić i z jabłuszkiem i z tą osobą co zapytała. Czy taka przykładowo sędzina zatopiona w aktach trudnej sprawy i już, już ma podjąć decyzję „winny, niewinny”, a tu nagle mąż garami w kuchni. No i gary i męża w tym momencie sędzina zapewne najchętniej by… co tu dużo mówić - winna.
No ale co - mam zabronić mu oddychać, mam się wyprowadzić, na samotność skazać dobrowolnie, bo nie umiem pisać gdy siąka obok? Czy to ja może jestem nienormalna i nieprzystosowana do życia w stadzie, ale nie ja przecież jedyna, bo rozmawiam z ludźmi i obserwuję i wiem, że czasami moja przyjaciółka nie musi próbować arcydzieła pisać, ale próbuje przeczytać chociażby jedną stronę, a dziecko właśnie postanawia, iż owszem będzie się samo bawiło, ale zabawa będzie polegała na waleniu plastikowym młoteczkiem w krzesełko. I choć przyjaciółka by życie za dziecko oddała, to w tym konkretnym momencie ma ochotę dziecko razem z młoteczkiem a nawet krzesełkiem… i nic to, że piętro jest czwarte a na dole beton.
Tak po prostu niektórzy mają; zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że większość tak ma. I nie można się na to obrażać, ani wściekać, ani czuć się odrzuconym. Na tym chyba polega wzajemne porozumienie i coś tam jeszcze, nie wiem co – aby się w tym wyczuć i odnaleźć.
