Reklama.
Pierwsze wrażenie – w końcu to od niego w dużej mierze zależy, czy zakocham się czy też nie w tym elektrycznym ( a może elektryzującym) oryginale – samochodzik jest mały i ładny. Sympatycznie pękaty. W biało – niebieskiej wersji sprawia wrażenie dziecięcej zabawki.
W środku zaskakująco dużo miejsca dla czterech osób – dzieci mieszczą się wygodnie na tylnym siedzeniu, dla dorosłego zdecydowanie najwygodniejszy będzie przedni fotel pasażera.
Kierownica jest skórzana, przyjemna w dotyku, ale zdecydowanie za duża w stosunku do gabarytów auta. Sprawia wrażenie, jakby ktoś w ostatniej chwili przełożył ją z innych modeli Mitsubishi. Wnętrze proste, niestety niewiele schowków i kieszonek na drobiazgi. Nie ma rynienki między przednimi fotelami, która jest dobrym miejscem do przechowywania telefonu czy pilota do garażu.
Kierownica jest skórzana, przyjemna w dotyku, ale zdecydowanie za duża w stosunku do gabarytów auta. Sprawia wrażenie, jakby ktoś w ostatniej chwili przełożył ją z innych modeli Mitsubishi. Wnętrze proste, niestety niewiele schowków i kieszonek na drobiazgi. Nie ma rynienki między przednimi fotelami, która jest dobrym miejscem do przechowywania telefonu czy pilota do garażu.
Przekręcam kluczyk. Cisza. Albo dokładniej – prawie cisza. Tylko napis “Ready” na prostym wyświetlaczu utwierdza mnie w przekonaniu, że silnik już pracuje. Szumi cichutko, znacznie mniej niż najcichsza lodówka. Coś jak ledwo mruczący samolot na płycie lotniska.
Trochę dziwnie się takim autem jedzie, ale ta cisza jest przyjemna i łatwo się do niej przyzwyczaić.
Trochę dziwnie się takim autem jedzie, ale ta cisza jest przyjemna i łatwo się do niej przyzwyczaić.
W aucie, które dostaję do testów silnik jest chyba nie do końca naładowany, bo kontrolka pokazuje mi, że przejadę nim zaledwie 77 kilometrów. Nie za dużo. Strasznie mało, biorąc pod uwagę, że muszę pokonać Warszawę wszerz i wzdłuż. Wyłączam całkowicie klimatyzację – od razu okazuje się, że mogę zrobić 96 kilometrów. Uff, to spora różnica. Jeżdżę więc bez klimatyzacji, ale zimą oznacza to wiecznie zaparowane od środka szyby i niezbyt sympatyczny chłód. Radio nie pożera dużo prądu, więc przynajmniej ono umila mi przemieszczanie się zimną zaparowaną puszką.
i-MiEV jest super szybki. Jak na swoje możliwości i gabaryty. Bez trudu rozpędzam go do 106 kilometrów na godzinę. Spokojnie dałby radę jechać szybciej, ale to ja szybko zwalniam. Po prostu przy takich prędkościach elektryczne Mitsubishi jest żarłoczne jak smok.
Do tej pory podłączałam na noc do kontaktu jedynie swoje dwa telefony komórkowe. Teraz w garażu ładuję jeszcze samochód. Wystarczy zwykły kontakt, wyciągam z bagażnika ładowarkę i gotowe. Rano kontrolka “mówi mi”, że przede mną i i – MiEVem wspólne 112 kilometrów. Ani razu, choć jeździłam naprawdę oszczędnie nie udało mi się niestety osiągnąć obiecywanych przez producenta 150 kilometrów.
To wieczne spoglądanie na deskę rozdzielczą, żeby sprawdzić jak daleko jeszcze mogę pojechać jest dość deprymujące. Trzeba doskonale wiedzieć, gdzie da się auto doładować, znać mapę takich punktów w swoim mieście ( w Warszawie są 24, w niektórych po kilka gniazd). Jeśli ktoś mieszka we własnym domu to dość proste, podłączenie auta do gniazdka na noc nie stanowi problemu, gorzej gdy parkuje się pod chmurką.
Jedno całe ładowanie samochodu to koszt około 6 złotych. Faktycznie niewiele – gdybym “tankowała” go codziennie, to miesięcznie nie wydam więcej niż 200 złotych. Niestety model i-MiEV z 2012 roku kosztuje 122 300 złotych. To cena wciąż zaporowa, musiałabym jeździć tym autem jakieś dziesięć, piętnaście lat, żeby taki wydatek mi się zwrócił.
Chętnie przesiądę się do elektrycznego auta, jeśli tylko będzie tańsze o połowę.
Chętnie przesiądę się do elektrycznego auta, jeśli tylko będzie tańsze o połowę.