Jest rok 2004, szkoła podstawowa im. M. Zaruskiego przy ulicy Rudzkiej 6 w Warszawie. W klasie 1B Danusia Bąkała zaczyna recytować wiersz Juliana Tuwima pt."Murzynek Bambo". Powoli duka kolejne wersy: "Szko-da że Bam-bo, czar-ny we-so-ły, nie cho-dzi, ra-zem z na-mi do szko-ły". Ja, lat 6, siedzę w ostatniej ławce, towarzyszy mi zażenowanie na poziomie 16/10, które nie pozwala mi uczestniczyć w podziwianiu dalszych wysiłków Danusi.
Rzucane w moją stronę spojrzenia i chichot całej klasy obezwładnił mnie, aż do następnego dzwonka. Należy również nadmienić, że na czterystu uczniów szkoły byłam jedyną ciemnoskórą osobą. Po latach opowiadam to przyjaciółce jako anegdotę, ale w tamtym momencie czułam się – lekko mówiąc – nieswojo. To właśnie wtedy, przy dźwiękach jąkającej się Danusi, pierwszy raz i na zawsze poczułam się inna.
Moja inność była widoczna również w budowie ciała. Nigdy z wyglądu nie przypominałam
mojej mamy – drobnej Słowianki. Wyglądałam raczej jak mini wersja Sereny Williams. W
tamtym okresie zdecydowanie byłam typem chłopczycy. Grałam w tenisa, jeździłam na
deskorolce i miałam wiecznie zdarte kolana.
Rok 2012. Gimnazjum im. gen. S. Maczka.
Po wakacjach moje koleżanki z klasy dumnie prezentują nowo zakupione staniki z miseczką C, natomiast ja pozostając przy miseczce A, również prezentuję... ale za to spodnie w rozmiarze L. Jak każda czternastolatka, przeżyłam wielką zmianę wyglądu. Wraz z dodatkowymi dziesięcioma centymetrami wzrostu zyskałam miano najlepszej "laski" w szkole. W przeciągu ośmiu lat z Murzynka Bambo przeistoczyłam się w Rihannę. Z obiema wspomnianymi postaciami mam mniej więcej tyle samo wspólnego.
Mimo że na zewnątrz bardziej przypominam Kongijkę, w głowie przeważa Polska myśl
szkoleniowa. A zawdzięczam to dorastaniu pod okiem Matki Polki. Zawsze jestem na czas. Nie lubię bałaganu. Lubię schabowe. Myślę po polsku dosłownie i w przenośni. Polski to mój pierwszy język. Tu się urodziłam i wychowałam. Mam tak samo jak Ty.
Chyba że w grę wchodzą Afrobeaty. Wtedy nie mam. Znika polska myśl szkoleniowa. Właściwie znika jakakolwiek myśl. Z Natalii przeistaczam się w moje afrykańskie alterego Boyeli. Kiedy tańczę, nie da się ukryć, że nie jestem wyłącznie Polką. Przemawia przeze mnie duch moich kongijskich przodków, który zwykle każe Boyeli być duszą towarzystwa, mówić o sto decybeli głośniej niż zwykle i wprawiać moich polskich rodaków w lekkie zakłopotanie. A to wszystko całkowicie na trzeźwo.
Rok 2016. Kinszasa. Moja pierwsza podróż do Konga
Na pożegnanie dziadka przyszło blisko tysiąc osób. Było to "jedynie" wydarzenie poprzedzające jego pogrzeb. W pompatycznie przystrojonym domu pogrzebowym na scenę wszedł wujek Blanchard – z zawodu pastor. Złapał za mikrofon i z obłędem w oku, krzycząc, wygłosił przemowę o życiu i osiągnięciach dziadka Michela.
Wyglądało to tak, jakby wujka opętało. Gestykulując jak szalony, w pewnym momencie zwrócił się w stronę moją i brata. "Witajcie na ziemi waszych przodków. Jesteście z naszej krwi. Życzeniem dziadka było to, abyście byli wśród nas, to nie szkodzi, że jesteście biali, wciąż pozostajecie ludźmi plemienia Lobala". Zaraz, zaraz. Czy to są jakieś jaja?! –pomyślałam. Jak to biali?! Przez całe życie słyszałam inną wersję wydarzeń!
Otóż tak. W kolejnych dniach pobytu orientowałam się jak bardzo "biała" jestem. Brakuje
mi chodnika i sygnalizacji świetlnej. Dziwią mnie radosne tańce na pogrzebie i możliwość
wyrobienia sobie dowodu osobistego w kiosku na poboczach ulic Kinszasy za jedyne 10$. W Demokratycznej Republice Konga jestem po prostu "biała".
Przebywając na co dzień w Warszawie, nigdy nie przeszło mi przez myśl, że kiedykolwiek ktoś nazwie mnie białą, tym bardziej, że będzie to moja rodzina.
Po powrocie z podróży chwilę mi zajęło zaakceptowanie faktu, że w wieku 18 lat dalej mam wątpliwości związane z poczuciem mojej tożsamości. Byłam wręcz rozczarowana, że nie spełniłam moich oczekiwań związanych z pełnym poczuciem przynależności już nie tylko po stronie polskiej, ale również po stronie kongijskiej.
Rok 2017. Uczelnia Collegium Civitas. Pałac Kultury i Nauki
Na pierwszych zajęciach w Auli C rozpoczynam nowy semestr. Prowadząca konwersatorium doktorantka poprosiła nas o przedstawienie się całej grupie imieniem, nazwiskiem i krajem pochodzenia. "Najgorzej, znowu będę musiała się tłumaczyć..." – pomyślałam podirytowana.
Kiedy nadeszła moja kolej, na pewniaku wypaliłam, że nazywam się Natalia Ebebenge i jestem z Polski. Część grupy zmierzyła mnie podejrzliwie wzrokiem. Po mojej prawej siedziała dziewczyna, na mój gust wyglądająca na kogoś urodzonego pomiędzy Mongolią a Arabią Saudyjską. Przedstawiała się zaraz po mnie. Ku mojemu zdziwieniu, również twierdziła, że jest z Polski.
Przypatrzyłam się jej dokładnie raz jeszcze. "No na bank nie jesteś z Polski dziewczyno”. Sama złapałam się na swojej ciekawości. Teraz to ja patrzyłam. Po zajęciach czekając na windę wywiązała się rozmowa. Obie śmiałyśmy się z zaistniałej sytuacji. Ona pomyślała sobie o mnie dokładnie to samo, co ja o niej. No bo jaka była szansa, że akurat obok, usiądzie druga i jedyna na sali oprócz mnie "połówka".
Dziś w wieku 21 lat piszę ten tekst ze świadomością, że nie muszę wybierać. Nie jestem w stanie zredukować się do jednej formuły. Jedyną osobą, która może definiować moją
przynależność jestem ja sama. Mimo że genetycznie jestem mieszanką – w połowie Kongijką, w połowie Polką – to wcale tak się nie czuję. Jestem podwójna. Jestem Natalią. Jestem Boyeli. Jestem Słowianką. Jestem Bantu. Jestem Polką. Jestem Kongijką.