Kolejna gala MMA za nami. Kocham zawodowy boks, więc siłą rzeczy śledzę też jego młodszego brata, czyli walki MMA. A dzieje się w tym biznesie coraz więcej. Niestety wydarzenia te, przynajmniej w naszym krajowym wydaniu, mają coraz bardziej widoczny wymiar groteski i plebejskiego teatrzyku.
Raczej daleko im do sportu, przynajmniej tego prawdziwego. Mam wrażenie, że polscy promotorzy, zamiast skupiać się na sporcie właśnie, szukają jedynie coraz to bardziej dziwacznych konfiguracji personalnych. Pogoń za pełnymi trybunami i rekordami oglądalności trwa w najlepsze.
Zapowiadana od kilku miesięcy walka Roberta Bruneiki z Marcinem Najmanem była podgrzewana krótkimi filmami tego pierwszego zamieszanymi na serwisie YouTube. Z rozbawieniem patrzyłem jak nieudolnie Robert próbuje wykonać ushiro-mawashi-geri na biednym arbuzie, imitującym głowę Najmana. Ale jak nie ma prawdziwego sportu, to niech chociaż śmiesznie będzie.
Zabawna, chociaż w innym sensie, była też “kariera” Najmana. Na odległość śmierdziała mi zawsze tak typowym dla polskiego show biznesu syndromem Nikodema Dyzmy. Miałem cichą nadzieję, że po sromotnej klęsce z Przemkiem Saletą, Najman się sam odstrzeli i dane nam będzie podziwiać w czasie rzeczywistym, jak działa słynna darwinowska selekcja naturalna. Wydawałoby się że po tak brutalnej manifestacji wiochy, braku talentu i charyzmy ów „zawodnik” z podkulonym ogonem wróci na bramkę do remizy w Skierniewicach, gdzie może być lokalnym bohaterem. Błąd mój. Jak się okazało Najman szansę dostał, pytanie tylko po co?
Już konferencja prasowa rozbawiła mnie do łez. Panowie spotkali się twarzą w twarz. Najman odmówił podania ręki przeciwnikowi, co tamten obrócił w żart. Marcin prężył się groźnie, ostentacyjnie eksponował na swojej klacie różaniec z krzyżem, co stawiało go w jeszcze bardziej komicznym świetle. W końcu, kto krzyżem wojuje…
A sama walka? Pięć minut gonitwy po ringu i bezlitosnego okładania Najmana przez Bruneikę. Jak kot i mysz. Na początku drugiej rundy Marcin miał już dosyć, położył się grzecznie i dał się sprać jak małe dziecko. Jakkolwiek wynik walki był raczej prosty do przewidzenia, to dla mnie „Hardkorowy Koksu” wygrał ją zanim jeszcze wszedł na ring. Po prostu miło popatrzeć na faceta, który ma tak ogromny dystans do siebie i potrafi bawić się swoim wizerunkiem. A że przy okazji ostatecznie (i dosłownie) wybił Najmanowi zawodowe walki z głowy? Tym lepiej. Dla niego. Dla nas. I dla Najmana.