Rozczarowała was walka Kliczki z Chisorem? Mnie tak. Zdając sobie sprawę z ogromnej przewagi (także intelektualnej) tego pierwszego nad czarnoskórym pięściarzem, czekałem na nokaut. Niestety nie doczekałem się. Tak samo nie mogę się doczekać naprawdę mocnego ciosu ze stronu Marcina Prokopa. Walczy z Szymonem Hołownią na stronach książki “Bóg, kasa, rock’n’roll”.
Może was zdziwi, ale patronat medialny “rybki” mi nie przeszkadza, spędzam z tą książką najbardziej intymne chwile trwającej właśnie europejskiej trasy Behemoth. Popkultura, religia, świat mediów – co by nie mówić, tematy mi bliskie.
Początek jest naprawdę mocny, wciągający, głównie za sprawą Prokopa, który imponuje wiedzą i błyskotliwie punktuje swojego adwersarza. Ten zaś wciąż popada w charakterystyczny irytująco-biblijny ton. Brak dystansu, dość silny fundamentalizm, wszystko to sprawia, że Hołownia wystawia się co chwilę na mocny sierpowy w podbródek.
Nokautu jednak nie ma, a dyskusja z każdą kolejną stroną tonie w morzu kurtuazji i przyjaznego macania się. Koniec końców Prokop na punkty wygrywa, jak Kliczko. Co z tego, skoro koło setnej strony Hołownia powinien być ostatecznie liczony? I nie chodzi mi tu o żadne namawianie do bicia kogoś naprawdę, chodzi o dyskusję.
Mam wrażenie, że w naszym kraju po prostu nie wypada wyśmiewać pewnych rzeczy. Jak pies do jeża, tak libertyn do ryby podchodzi. Czy to źle? Tak naprawdę, to chyba bez znaczenia, bo myślę, że za jakieś 20 lat takie książki będą już niemożliwe. Nikt nie będzie chciał po prostu czytać o przemyśleniach ludzi takich jak Hołownia.