Powinienem dzisiaj skakać z radości. Dotarliśmy z zespołem do stolicy stanu Ohio o dźwięcznej nazwie Columbus. Behemoth zagra dziś premierowy z serii 26 koncertów w Ameryce Północnej. To nasze pierwsze występy za Wielką Wodą odkąd wyszedłem ze szpitala.
Nie tylko ja mam powody do zadowolenia. Cały zespół czekał na ten moment kilkanaście miesięcy, a nasz dźwiękowiec Malta w swej euforii tak dał do wiwatu na pokładzie samolotu, że ledwo trafił w bramki schodząc z pokładu Luftwaffe. Jesteśmy lekko skacowani, ale zdrowi i gotowi do boju… Coś jednak nie daje mi spokoju.
Podjeżdżamy pod klub i niby wszystko się zgadza. Klasyczny „środek niczego”, tak bowiem jest usytuowanych większość klubów w Stanach. Nagle puzzle w mojej głowie układa się w całość. Czas cofa się w zawrotnym tempie do kwietnia 2004 roku i przed oczami staje mi koncert zespołu Damageplan. Podczas jednego z utworów na scenę wbiega 25 latek z bronią w ręku. Krzyczy coś w amoku i kieruje ogień w stronę zespołu zabijając cztery osoby, w tym gitarzystę Dimebaga Darella.
Dime, wybitny gitarzysta i założyciel Pantery, jednego z największych metalowych zespołów na świecie, ginie z rąk psychopaty. Świat muzyczny do dzisiaj płacze nad jego grobem. Nie znałem faceta, ale wierzę, że jego energia wciąż jest żywa, wciąż jest obecna i inspiruje kolejne pokolenia adeptów ciężkiego metalu.
Pierwszy koncert na trasie. Jeden z wielu, ale może właśnie ten najważniejszy. Wypiję dziś zdrowie tych, którzy odeszli, ale wciąż żyją i inspirują swoją ponadczasową sztuką.