Jak donosi Gary Greenberg na łamach New Yorkera ilość Amerykanów zażywających psychotropy doszła do dwudziestu procent. Uznaje się, że dwadzieścia pięć procent dorosłych Amerykanów zmieściło się już w kategoriach jakiejś diagnozy i w którymś momencie życia nawet ją otrzymało.
W samym roku 2010 sprzedano w USA leki psychotropowe za sumę siedemdziesięciu miliardów dolarów i od tego czasu sprzedaż stale rośnie. Jednocześnie, powtarzając po Richardzie Frymanie z New York Timesa wskazuje Greenberg na rzecz co najmniej zaskakującą. Giganci farmaceutyczni jeden po drugim wycofują się z badań nad nowymi lekami psychiatrycznymi.
Jak piszą obaj autorzy najpotężniejsze firmy - GlaxoSmithKline, AstraZeneca, Novartis, Pfizer, Merck, Sanofi—zmniejszają lub zamykają swoje ośrodki badań neurologicznych. Programy są wstrzymywane, lub porzucane i wszystko wskazuje na to, że źródło nowych, rewolucyjnych produktów może całkiem wyschnąć.
Jak to wyjaśnić przy tak dobrze rozwijającej się sprzedaży? Okazuje się, że inwestowanie w nowe rozwiązania w tej sferze wiąże się z wielkim ryzykiem. W tym samym czasie, gdy odbiorcy intensywnie przekonywani są, że biologiczny model leczenia problemów psychicznych jest przyszłością branży, sami producenci mają co do tego coraz więcej i coraz poważniejszych wątpliwości.
W ostatnich latach przemysł farmakologiczny zaliczył kilka spektakularnych klęsk na polu badań empirycznych. Pojawiło się sporo dowodów na to, że działanie leków jest silnie związane z efektem placebo. Jak tu już niejednokrotnie wspominałem i linkowałem placebo jest silnym lekiem i w całej medycynie jest bardzo często stosowane, co widać choćby tutaj, tu, tutaj i tutaj
i samo takie odkrycie nie musi jeszcze farmakoterapii dyskredytować.
Istnieją jednak dane empiryczne znacznie bardziej problematyczne dla przemysłu farmaceutycznego, niż proste odkrycie, że placebo odpowiada za dużą część skuteczności pigułek. Są mocne dowody na to, że same wyniki empirycznych badań skuteczności leków psychotropowych w dużym stopniu zależą od tego, kto te badania sponsoruje. Jeśli płaci producent, skuteczność leku jest znacząco wyższa. Związek wyników ze sponsorem udowodniono na przykład w tym badaniu , gdzie przeanalizowano ponad pięćset artykułów umieszczanych w poważnych czasopismach naukowych pod kątem płatnika opisywanych w nich analiz.
Zależność między źródłem finansowania a wynikami jest tu ewidentna i wystarczy kliknąwszy rzucić okiem na abstrakt, by się o tym przekonać.
Jak okazuje się choćby w tym systematycznym przeglądzie niezależnych badań efekt stosowania antydepresantów zaczyna się wyraźnie różnić od efektu placebo jedynie w przypadkach najcięższej depresji. Jednak te miliony Amerykanów biorących regularnie antydepresanty to nie są ludzie cierpiący na depresję ciężką. Zostali zdiagnozowani, ponieważ definicja choroby jest systematycznie rozszerzana.
Problemem farmakoterapii jest brak teorii wyjaśniającej, czemu leki działają i czemu czasem tak się nie dzieje. Greenberg pisze o tym w ten sposób:
"W 1960 r. główne klasy leków psychotropowych , a wśród nich stabilizatory nastroju , leki przeciwpsychotyczne , leki przeciwdepresyjne i przeciwlękowe , zostały odkryte i były na najlepszej drodze do stania się produktem rynku wartego siedemdziesiąt miliardów dolarów. Zostały odkryte przez przypadek , jednak brakowało im jednego ważnego elementu: teorii, która tłumaczyłaby , dlaczego działają, lub, w wielu przypadkach, nie.
Nie powstrzymało to producentów leków i lekarzy od twierdzenia, że to wiedzą .
Opierając się na innym odkryciu lat pięćdziesiątych - że mózg nie działa, wysyłając iskry od neuronu do neuronu , jak naukowcy sądzili wcześniej, ale wysyłając posłańców chemicznych przez synapsy – wylansowano modne wyjaśnienie: choroba psychiczna miałaby być wynikiem nierównowagi pomiędzy neuroprzekaźnikami. Leki potraktowano więc w taki sam sposób , w jaki traktuje się insulinę w cukrzycy.
Źródła historycznych odwołań tego pomysłu są dość oczywiste : łączy on starożytne pojęcia choroby, w szczególności ideę , że choroba wynika z nierównowagi humorów, (przednaukowy pomysł Hipokratesa przyp. mój) z nowoczesną ideą molekularnych winowajców , które sprawiają nam cierpienie. Wyciągnięto z tego nadzieję, że choroba psychiczna może być traktowana w taki sam sposób, jak zapalenie płuc czy nadciśnienie : leczona pigułką.
Firmy farmaceutyczne nie marnowały czasu na publikowanie swych rozważań. Merck,producent Elavilu, zlecił psychiatrze Frankowi Aydowi napisanie książki pt. Rozpoznanie depresji pacjenta, w którym autor wychwalał dobrodziejstwa "rewolucji chemicznej w psychiatrii " i wezwał lekarzy, aby zapewnili pacjentom skuteczną opiekę i nie pozwolili im cierpieć opierając się przed podawaniem leków. Merck wysłał książkę do pięćdziesięciu tysięcy lekarzy w całym kraju.
W 1965 roku , Joseph Schildkraut ,psychiatra z Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego przebadał działanie leków psychotropowych próbując wyjaśnić, w jaki sposób właściwie działają i zaoferował nową teorię: przynajmniej jeśli chodzi o depresję, leki wpływały na poziom dopaminy i noradrenaliny.
Siedem lat po tym, jak leki przeciwdepresyjne zostały wymyślone, a pięć lat po tym, jak Ayd ogłosił w swej książce, że depresja to problem chemiczny, psychiatrzy mieli wreszcie precyzyjne, naukowe wyjaśnienie, dlaczego leki działały. Dzieło Schildkrauta szybko stało się jednym z najczęściej cytowanych artykułów w literaturze medycznej.
Ale Schildkraut się mylił. W ciągu kilku lat nasze możliwości badania mózgu wzrosły na tyle, że okazało się, iż leki przeciwdepresyjne działają głównie poprzez zwiększenie dostępności serotoniny zamiast dopaminy i noradrenaliny, jak sądzono wcześniej.
Nowa generacja leków przeciwdepresyjnych ,selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny (SSRI ), w tym Prozac, Zoloft i Paxil - została opracowana, aby wpływać właśnie na to.
Możliwość głoszenia, że oferowane leki regulują zaburzenie znanej naukowcom równowagi chemicznej w mózgu była dobrodziejstwem marketingu. Zapewniano konsumentów , że koncepcja tej nierównowagi ma mocne podstawy naukowe i konstrukcja leku jest oparta właśnie na nich.
W połowie lat dziewięćdziesiątych leki przeciwdepresyjne były najlepiej sprzedającą się klasą leków na receptę w USA. Teoria nierównowagi serotoniny okazała się jednak tak samo niedokładna, jak wcześniejszy pomysł Schildkrauta. SSRI z pewnością zmieniają metabolizm serotoniny, zmiany te nie wyjaśniają jednak, dlaczego lek działa. Nie wyjaśnia także, dlaczego okazuje się nie być bardziej skuteczny niż placebo w badaniach klinicznych.
W ciągu dekady od zatwierdzenia Prozacu w FDA w 1987 roku naukowcy stwierdzili, że serotonina to tylko „jeden palec wskazujący na nastrój” i, że przyczyny depresji i skutki leków są o wiele bardziej skomplikowane niż koncepcja domniemanej nierównowagi chemicznej założona we wprowadzonej po fakcie teorii.
Badania przyniosły mnóstwo dowodów, że mózg , który ma więcej neuronów niż Droga Mleczna ma gwiazd i jest chyba jednym z najbardziej złożonych obiektów we wszechświecie, jest nieuchwytnym celem dla leków.
Pomimo ciągłego niezrozumienia , jak i dlaczego działają, lub nie działają leki psychotropowe, lekarze nadal mówią pacjentom, że ich psychiczne problemy są wynikiem braku równowagi chemicznej w mózgu. Jak wykazał Frank Ayd, wyjaśnienie to pomaga uspokoić pacjentów, oraz zachęca ich do podejmowania farmakoterapii. Tego rodzaju wyjaśnienie doskonale wpisuje się w nasze oczekiwania, że lekarze będą poszukiwać i niszczyć chemicznych złoczyńców odpowiedzialnych za wszystkie nasze cierpienia , zarówno fizyczne jak i psychiczne. Teoria ta nie ma żadnych podstaw naukowych, ale jest porażająco skutecznym mitem.
Trudno powiedzieć, czy karmienie pacjentów tego rodzaju legendami może im jakoś pomagać, nikt bowiem nie wie, jak duża jest rola placebo w pomaganiu w psychicznych problemach. Michael Spechter pisał o tym w New Yorkerze w roku 2011 w artykule The Power of Nothing . Wysychanie źródła nowych rodzajów leków, o którym pisze Friedman wskazuje jednak na to, że sam przemysł farmaceutyczny coraz słabiej wierzy w mitologię, do której rozpowszechnienia tak bardzo sam się przyczynił. Jak napisał Stephen Hyman, szef Narodowego Instytutu Zdrowia Psychicznego „jedynym efektem popularności przekonania, że mechanizmy problemów psychicznych wynikają z chemii mózgu stało się pobudzenie wyobraźni badaczy. Przyjęcie tego za pewnik stało się przekleństwem naukowym, gdyż badacze owładnięci ideą rozwiązania ludzkiego psychicznego cierpienia na drodze biologicznej spędzili dziesięciolecia daremnie poszukując mitycznej chemicznej nierównowagi mózgu, która nie istnieje.”
Inwestowanie w badania nad nowymi lekami może być ryzykowne z wielu powodów. Jeśli jedna na pięć osób w jakimś kraju bierze leki psychiatryczne, to wraz ze wzrostem ilości ich użytkowników rośnie liczba zadowolonych, twierdzących, że tylko dzięki tym lekom są w stanie toczyć w miarę normalne życie. Nieuchronnie jednak rośnie też i druga liczba – tych, którzy twierdzą, że te leki nie tylko im nic nie pomogły, ale nawet trwale złamały im życie. Ogólnie znane są skutki uboczne, na przykład w postaci obniżenia popędu płciowego, jednak przeciągający się stan depresyjny lub inne psychiczne problemy mogą obniżyć zainteresowanie seksem równie skutecznie, więc nie jest to centralny problem. Ludzie o tym wiedzą i rzadko jakoś mocniej protestują w tej sprawie. Coś za coś.
Jednak doktor Helen Fisher, znana na świecie antropolog, badaczka związków międzyludzkich i autorka wielu książek o nich i o psychologii ewolucyjnej idzie w krytyce znacznie dalej. Jej zdaniem leki z grupy SSRI mogą trwale zniszczyć zdolność człowieka do odczuwania miłości i zakochiwania się i mogą niszczyć związki. W tym artykule badaczka podaje sporo argumentów z dziedziny neurobiologii na poparcie tej tezy. Swój sposób myślenia przedstawia skrótowo na przykład w tym wystąpieniu:
Można by przyjąć, że nawet jeśli Fisher jest uznanym autorytetem w wielu innych sprawach, to akurat w tej jednej jest odosobnioną w swoich urojeniach oszołomką, jednak scenariusz, który przedstawia – trudność w utrzymaniu jakiegokolwiek emocjonalnego zaangażowania u osób dłużej biorących leki z grupy SSRI i rozpad ich związków – nie wydaje się już tak egzotyczny, gdy przeczyta się dosłownie setki opowieści ludzi przekonanych, że w ich przypadku tak się właśnie stało.
Trudno powiedzieć, na ile ci wszyscy piszący trafnie oceniają swój problem i przebieg wypadków, oczywiste jest jednak, że zainwestowanie kilku milionów dolarów w badania po zapoznaniu z takimi doniesieniami może się wydać inwestorom bardzo ryzykowne finansowo. Nawiasem mówiąc sam zawdzięczam ten link osobie, która mejlowo opowiedziała mi o sobie podobną historię. No i co z tym zrobić? Jak to zweryfikować? Leczenie wirusowego zapalenia wątroby takich problemów z pewnością nie tworzy.
Jest i inny kłopot. O ile choroby fizyczne są oczywistością, o tyle samo pojęcie choroby psychicznej jest bardzo problematyczne. O tym, co jest, a co nie jest psychicznym zdrowiem decyduje kultura w jakiej żyjemy i jej normy, a te przecież się ciągle zmieniają.
Oklepany, lecz dobry bo znany powszechnie przykład homoseksualizmu dobrze pokazuje tę zasadę. Czy homoseksualizm jest, czy nie jest psychiczną chorobą? Osoba, która na serio zadaje takie pytanie, lub serio upiera się przy którejkolwiek odpowiedzi nie rozumie po prostu na czym polega sama idea psychicznej choroby. To konstrukt językowo kulturowy, nic więcej. Co jest, a co nie jest chorobą zawsze ustala się przez głosowanie, bo żadne inne kryterium nie istnieje i istnieć nie może. Każda odpowiedź w tej sprawie jest wyłącznie kwestią umowy.
Czy jeśli po odejściu partnera ktoś płacze dwa tygodnie, to jest to depresja, czy nie? To zależy, jak się umówimy. Jeśli przyjmiemy, że depresją będziemy określać coś, co trwa dwa tygodnie, to wówczas taki płacz jest depresją. Jeśli jednak w drodze głosowania przyjmiemy, że potrzebne są cztery tygodnie, na leki trzeba będzie jeszcze czternaście dni poczekać.
Carlat: ‒ W jaki sposób zdecydowaliście, że do zdiagnozowania zaburzeń depresyjnych wystarczy pięć kryteriów?
Spitzer: ‒ To był konsensus. Zapytaliśmy lekarzy i badaczy, ile symptomów powinni mieć pacjenci, żeby została u nich zdiagnozowana depresja. I tak wyszło nam pięć.
Carlat: ‒ Dlaczego nie cztery albo sześć?
Spitzer: ‒ Cztery to było za mało, a sześć za dużo.
Warto też przyjrzeć się dialogowi Spitzera z Jamesem Daviesem, autorem książki pt. Cracked: Why psychiatry is doing more harm than good.
Spitzer: ‒ W DSM znajduje się tylko kilka chorób psychicznych o znanym nam podłożu biologicznym. To choroby takie, jak epilepsja, Alzheimer i choroba Huntingtona. Ale one są w mniejszości.
Davies: ‒ Czy to oznacza, że nie znamy biologicznych uwarunkowań dla wielu z pozostałych sklasyfikowanych w DSM chorób?
Spitzer: ‒ Nie dla wielu, tylko dla wszystkich.
Zainwestowanie miliardów dolarów w lek na coś, czego istnienie może zostać stworzone lub zakończone głosowaniem ma sens, o ile mamy wpływ na wynik. Jeśli go jednak nie mamy, lub trwałość tego wpływu trudno już zagwarantować, możemy zostać z opracowanym wielkim kosztem lekiem na coś, co przestało być chorobą i właśnie tydzień temu niewielką przewagą głosów stało się normalnym elementem życia.
Dowodzenie, że jeśli chemiczny lek usuwa jakiś nastrój, to znaczy, że ten nastrój miał wyłącznie chemiczną przyczynę, jest całkowicie pozbawione logiki. Można chemicznie spowodować, by ktoś przez pewien czas nie mógł odczuwać jakiejś emocji i możemy też chemicznie pewne emocje wywołać, ale w normalnym życiu emocje nie powstają w ten sposób.
Uczucia są naszymi reakcjami na to, co się wokół nas dzieje. Osoba pozbawiona zdolności odczuwania uczuć byłaby kompletnie zdezorientowana. Bez emocji nie da się ocenić, co jest dla nas ważne, a co nie, bo każda myśl znaczy bez emocji tyle samo, co dowolna inna i zarazem tyle, co nic.
Jeśli ktoś wmówi nam, że nasze uczucia są wynikiem fizycznej nierównowagi takich, czy innych substancji w mózgu, to prowadzić to może do identycznej dezorientacji, bo nasze uczucia nie są wówczas nasze. Są efektem czegoś całkiem innego, niż nasze adekwatne postrzeganie świata. Chemiczna ingerencja w emocjonalność człowieka wywołuje uczucia, które nie mają realnej podstawy i usuwa zdolność odczuwania tych, które tę podstawę mają. Przyjęcie wiary w to, że nasze uczucia są błędem chemicznym, prowadzić może do całkowitego porzucenia odpowiedzialności za własne życie.
Skąd wiemy, które uczucia są nasze, a które nie? Skąd wiemy, który smutek jest uzasadniony, a który nadmiarowy? Która złość jest prawidłowa, a która jest wynikiem chemicznej nierównowagi? Nie istnieje żaden sposób, by można to ostatecznie ocenić. Które uczucia mamy zatem leczyć, a które zostawić?
Pewnym kryterium wyboru może być kłopotliwość, ale to kryterium bywa bardzo śliskie. Zakochanie się w żonatym szefie jest z pewnością nieco problematyczne, ale to nie dowód, że jest ono chorobą. Czy istnieje potencjalny rynek dla pigułek, które by to mogły leczyć? Z pewnością.
Rozpacz po stracie bliskiej osoby także do przyjemności nie należy, lecz nie jest to jeszcze powód, byśmy mieli ludzi leczyć z takich rzeczy. Ten, kto płacze, bo ktoś mu umarł jest zdrowy. Chory jest ten, który nie płacze. Albo nie płacze, bo właśnie zjadł Xanax. Doktor Fisher podczas swojego wystąpienia wspomina, że kiedy była na pogrzebie matki i była pod wpływem leków, nie płakała. Jeśli pogrzeb matki nie jest powodem, by płakać, to co nim jest?
Większość bolesnych i trudnych uczuć, które przeżywamy, to normalne reakcje na realne, bolesne życiowe zdarzenia. Jeśli bezkrytycznie przyjmiemy kryterium kłopotliwości, to logiczną tego konsekwencją będzie dążenie do permanentnego przebywania na przyjemnym haju, gdzie nie istnieje już żaden strach i żadne wątpliwości i te dwadzieścia procent Amerykanów biorących regularnie psychotropy dowodzi, jak bardzo ten kierunek może być zdradliwy.
Kiedy ktoś czuje się pewnie dzięki lekom, jaka jest gwarancja, że istnieją realne podstawy do pewności? Nie widzi się niebezpieczeństw, nie czuje się zazdrości, bo nie ma do nich podstaw, czy dlatego, że jest się pod wpływem substancji zmieniających świadomość?
Problem ten dotyczy szczególnie młodych osób. Długotrwałe branie leków może spowodować trudność w odróżnieniu efektów choroby, efektów leków i normalnych, własnych emocjonalnych reakcji. Jeśli przez długi czas nie daje się odróżnić tych rzeczy, tworzący się w tym wieku obraz siebie bywa niestabilny.
Nie oznacza to jednak, że branie leków psychotropowych jest zawsze złe. Z tego, że nie wszystkie nasze psychiczne przeżycia mają swoje biochemiczne źródło nie można wywodzić przekonania, że żadne nasze przeżycia psychiczne nie mogą go mieć. Skrajność poglądów prowadzi na koniec rozumu.
Trzeba jasno powiedzieć, że psychoterapia nie zawsze pomaga i jej możliwości nie są nieskończone, nie ma więc powodu, by się dogmatycznie ograniczać tylko do niej. Ludzie próbują najróżniejszych sposobów, by poradzić sobie z psychicznym problemem. Chodzą do terapeutów, do spowiedników, biorą się za aerobic, rozmawiają z przyjaciółmi, próbują medytacji, albo tworzą sztukę. Albo kupują psa. Nikt tak naprawdę nie wie, kiedy co może komu dać ulgę. Najczęściej jeśli jest jakiś dobry końcowy efekt, to jest on wynikiem kombinacji wielu elementów i różnych wysiłków skierowanych na to, aby sobie pomóc.
Nasze emocjonalne problemy nie muszą być chemicznego pochodzenia, by dało się chemicznie je leczyć, lub chemicznie leczenie wspomagać. Ostatecznie ludzkość robi to od tysięcy lat, bo od tysięcy lat przyjmujemy różne dziwne substancje, by poprawić sobie nastrój w trudnych chwilach, odważyć się na coś, co przeraża, a czego nie sposób uniknąć, lub skontaktować się z jakąś częścią swej osobowości, która „na trzeźwo” pozostaje stłumiona. I to działa, choć podobnie jak farmakoterapia może uzależniać i może mieć skutki uboczne.
Wiele osób odniosło jednak dzięki lekom bardzo znaczące korzyści tam, gdzie psychoterapia nie mogła już sięgnąć. W szczególności dotyczy to leków przeciwpsychotycznych, oraz wszelkich leków podawanych w sytuacjach niebezpiecznych stanów psychicznych, czyli takich stanów, gdzie człowiek stanowi zagrożenie dla siebie, lub innych. Jeśli się tyle złego napisało o lekach, warto w tym miejscu trochę to zrównoważyć wspominając o istotnym fakcie.
Te niebezpieczne stany psychiczne są często niedoceniane w tym sensie, że osoba będąca zagrożeniem dla siebie, lub kogoś innego pozostaje bez żadnego leczenia, ponieważ sama nie widzi jego sensu, lub nie wierzy w jego skuteczność. Wprowadzona w ostatnich latach ustawa psychiatryczna bardzo skutecznie zabezpiecza pacjenta przed niechcianą psychiatryczną terapią i można powiedzieć, że jest to wyraz respektowania jego podmiotowości. Jednak ma to i swoją ciemną stronę. Tak sformułowane zapisy ustawy w żaden sposób nie chronią rodzin i w wielu przypadkach skazują je na życie w ciągłym strachu, przy zupełnej prawnej bezradności instytucji, które by miały im pomagać.
Modne jest ostatnio krytykowanie psychiatrii za samo istnienie lecznictwa zamkniętego, jednak zamknięte ośrodki spełniać mogą pewną ważną misję, której zideologizowani zwolennicy „wolności” nie lubią uznawać. Często fizyczna izolacja to jedyna droga, by skutecznie chronić człowieka przed nim samym, lub chronić przed nim jego otoczenie. To nieprawda, że człowiek w psychozie nie bywa niebezpieczny i że „tylko tworzy sztukę, oraz jest niezwykły i ma dostęp do innych wymiarów”.
Ludzie w pewnych stanach psychicznych nie powinni być traktowani tak, jakby podejmowali racjonalne decyzje, bo po prostu nie są w stanie tego robić. No i czasem trzeba im dać leki, elektrowstrząsy, lub fizycznie izolować. Celowo wspominam tu o elektrowstrząsach, ponieważ nawet w wiele lat po filmie Lot nad kukułczym gniazdem potoczne wyobrażenia o tym, jak ta metoda wygląda nie różnią się od pokazanych tam strasznych obrazów. Niesłusznie. Dziś wygląda to całkiem inaczej.
Jednak to, o czym tu wyżej wspomniałem, to zdecydowane ekstremum i na pewno nie dotyczy to dwudziestu procent populacji poprawiającej sobie jakość życia braniem „lajfstajlowych pigułek na samorealizację”.
Życie nie może być pasmem nieustannego szczęścia. Cierpienie, strach, rozpacz, wstyd, zawiść, poczucie osamotnienia, albo wściekłość to rzeczy, które musimy przeżywać, o ile życie ma pozostać czymś realnym. Nie musimy oczywiście przeżywać ich bez przerwy, bo w ciągu lat uczymy się także rozwiązywać jakoś swoje problemy, jednak żadne leczenie nie przekształci naszego życia w niekończący się lunapark i z tego, że świat nie jest rajem nie wyleczy nas żadna pigułka.