Pojawił się pomysł, by bohatera naszej opowieści tym razem nie karać, a leczyć. Rzecz jasna z tego, za co go wcześniej ukarano. Otwiera to ważny problem, który chyba niewielu decydentów sobie uświadamia. Albo ktoś jest winny, albo chory.
Chyba już trzeci miesiąc media uczyły nas na pamięć nazwiska, imienia i twarzy pewnego człowieka. Skazano go na śmierć za poczwórne okrutne morderstwo, następnie na fali ekstazy tworzenia nowego państwa zamieniono mu tę karę na dwadzieścia pięć lat i teraz, gdy państwo weszło już w swój wiek dorosły i przyszedł czas rozliczeń, człowieka tego wypuszczono, by swą niemożliwą do zignorowania obecnością przywołał pytanie o fundamenty, na których to ćwierćwieczne państwo stoi, o jego skuteczność i o jego faktyczny dorobek. Ponieważ sformułowanie takich pytań na głębszym poziomie rodzi zrozumiały opór i trudności, związane z tym niepokoje zamienione zostały na symptom, a jak to często bywa w wielkich zbiorowościach symptomem wielkiej grupy stał się jeden człowiek i skandal z jego osobą związany.
Podobno według tych wszystkich, co bohatera spotkali pewne było, że gdy tylko wyjdzie, zrobi coś podobnego, albo jeszcze gorzej. Rozpętano więc wielką medialną kampanię, co jest typowe w sytuacjach nie posiadających rozwiązania. Takie problemy, coś w rodzaju praktycznej kwadratury koła, są dla mediów idealne, ponieważ gdzie nie ma możliwości zrobienia czegokolwiek rozsądnego, tam się zaraz wydziela maksimum emocji, wzajemnych pretensji, podejrzeń, oskarżeń, skandali i głupot. Wszystko to razem przyciąga uwagę widzów, uwaga widzów przyciąga reklamodawców, a reklamodawcy przynoszą pieniądze. Pytanie o bilans dwudziestu pięciu lat państwa jest rzeczą trudną, odpowiedzi nie bywają oczywiste, logiczne więc, że związane z tym wszystkim emocje są silne, symptom się utrzymuje, jest drastyczny, trwały, a reklamodawcy nie szczędzą kontraktów.
Marek Raczkowski, jeden z najlepszych psychoanalityków polskiej społeczności, ujął to genialnie ,zbyt lakonicznie jednak, więc koncentracja na objawie nie minęła.W miarę powtarzania, utrwalania i eskalowania emocje rosły, aż w końcu, zgodnie z regułami dramaturgii, mocny dramat zamienił się w farsę.
Człowiekowi temu przed samym wyjściem zarzucono, że rysunki, które robił w celi, są dziecięcą pornografią. Początkowo sądzono, że ktoś próbował w ten sposób, podrzucając nielegalny materiał, znaleźć wyjście z niemożliwej do rozwiązania sytuacji, rzeczywistość okazała się jednak znacznie mniej sensacyjna, za to dużo bardziej groteskowa. Rzekome przechowywane w celi części ciała okazały się być własnymi zębami jej mieszkańca, dziecięca pornografia jego własnymi rysunkami ludzkich postaci, a fotografie dzieci jego własnymi zdjęciami z dzieciństwa. Czy trzeba było ekspertyz, by to zauważyć? Gdyby chciano desperacko zatrzymać więźnia tym sposobem, jasne było przecież, że nie ma na to żadnej szansy.
Co więc się stało? Najprawdopodobniej ktoś uległ klimatowi zbiorowości i przestał myśleć. Myślenia nie było w tej sprawie i wcześniej, jednak po tej sytuacji nadzieja na doczekanie się go choć pod koniec umarła na dobre.
Nastroje widzów zmieniły się więc, a bohater opowieści z człowieka z pełnym imieniem i nazwiskiem został w mediach człowiekiem z imieniem i buczeniem, co po miesiącach powtarzania nazwiska jak mantry dopełnia miary groteski tak bardzo, że właściwie należałoby już czekać na symptom kolejny, bo ta historia przestaje już być rozwojowa.
Warto jednak o niej wspomnieć, bo jest dobrym pretekstem do poruszenia kilku ciekawych tematów.
Pierwszy z nich – czemu sprawa nie ma rozwiązania? Istnieje w życiu społecznym coś takiego, jak reguły. Jaka jest ich funkcja? Reguły są czymś, co ma działać niezależnie od nas. Trochę jak maszyna. Taką maszyną jest na przykład prawo, ale także zasady, którymi kierujemy się w życiu i które są stałe. Tworzymy prawo, lub zasady życiowe i realizujemy je, czy chcemy, czy nie.
Prawo jest (teoretycznie, ale po części i praktycznie) niezależne od naszych zmiennych stanów psychicznych, więc jest rodzajem mechanizmu, który działa dla nas i z którego mamy korzyści. Nie można zmienić prawa dla jednego przypadku w ten sposób, że zmienia się wyrok już po wykonaniu, lub w trakcie, bo jesteśmy wówczas w rzeczywistości jak z filmu Midnight Express, czyli cała logika prawa jako maszyny zostaje wówczas bezpowrotnie zniszczona. Rozwiązujemy jeden przypadek, ale bezpowrotnie tracimy prawo jako całość. Nie można jednak także wypuścić kogoś między innych, jeśli naprawdę jesteśmy przekonani (ja nie mam zdania w tej sprawie, zakładam jednak dla potrzeb tego rozumowania, że to przekonanie jest zasadne), że on zrobi znów to samo.
Co wówczas robić? No właśnie. Cała sprawa w tym, że ta sytuacja n i e m a rozwiązania, w którym można mieć wszystko i nic nie poświęcić.
To moment, kiedy musimy dobrowolnie pogodzić się z jakąś stratą i niemożnością. Konfrontacja z tym, że nie można mieć ciastka i zjeść go jest w procesie rozwoju jednostek kluczowa. Jeśli to nastąpi w odpowiednim czasie, człowiek wchodzi w wiek dorosły ze zdolnością do wstawania rano mimo tego, że mu się nie chce. Rozumie, że nie można mieć wszystkiego. Jeśli jednak to nie nastąpiło, człowiek kieruje się w życiu wyłącznie impulsami „się mi chce, się mi nie chce”, ma sporo niepowodzeń i ich przyczyny umieszcza na zewnątrz, w czym, jeśli jest osobą inteligentną, łatwo mu pomoże erudycja.
W procesie rozwoju zbiorowości bywa podobnie. Zbiorowość może przez wiele lat żywić wspólne, nawet nie do końca wprost formułowane przekonania, że nie ma pewnych ograniczeń i niemożności i dzięki temu przebywać może w stanie przyjemnej iluzji. Na przykład może wierzyć, że da się mieć kredyty, a nie mieć długu, albo, że da się nie podlegać żadnym ograniczeniom i mimo to pozostawać bezpiecznym, lub, że można mieć seks, a nie mieć zobowiązań, albo, że można toczyć wojny ze wszystkimi i nigdy nie zostać pokonanym, rozwijać PKB w nieskończoność i nigdy nie wyczerpać zasobów, że wszyscy mogą mieć wyższe wykształcenie i ono wciąż będzie wyższe, że cały naród jednocześnie może wygraćna giełdzie itd.
Jeśli zbiorowość długo działa zgodnie z tymi przekonaniami, pewnego dnia pojawi się symptom, czyli coś, z czym nie będzie jak sobie poradzić i co będzie odbierane, jako całkowicie zewnętrzne, nie związane ze zbiorowością w żaden sposób, niemożliwe do pozbycia się i niemożliwe do pojęcia. Może to być na przykład nierozwiązywalny problem demograficzny, pęknięcie bańki kredytowej, przeciwnik, z którym ani nie da się zakończyć wojny, ani go pokonać, albo przestępca, którego ani się nie da wypuścić, ani nie wypuścić.
Ten aspekt czyni tę historię interesującą, ale jest i inny powód i zupełnie inny wątek. Pojawił się pomysł, by bohatera naszej opowieści tym razem nie karać, a leczyć. Rzecz jasna z tego, za co go wcześniej ukarano. Otwiera to ważny problem.
W czasach dawniejszych, dziś już zapomnianych, podstawowym punktem orientacyjnym etyki była religia z jej obietnicą odpłaty za dobre i złe. To prosta idea i ludzie ją chętnie przyjmowali. Jest gdzieś instancja – Bóg, Bogini, albo prawo karmy – która ma jakieś stałe kryteria, według nich „waży czyny” i za dobre wynagradza, a za złe karze. Ziemskie sądy zbudowano w oparciu o taki sam pomysł, dlatego symbolem sprawiedliwości sądowej jest kobieta z wagą, taka sama, jak egipska bogini, która ważyła ludzkie czyny po śmierci i której zestaw 48 zasad był protoplastą żydowskiego dekalogu. Znamy ją wprawdzie pod greckim imieniem, ale to dzięki globalizacji. Pomysł odpłaty za dobro i zło był kiedyś uniwersalny, jak dzisiaj internet.
I do dziś wszyscy go rozumiemy. Dobrzy do nieba, źli do piekła. To ma sens i jest logicznie spójne, ale tylko do momentu, dokąd wierzymy, że człowiek ma zdolność wybierania tego, co zrobi i, że ta zdolność jest w jakiś sposób wolna od uwarunkowań, które od niego nie zależą. Nazywa się to „wolną wolą”. Zdecydowałeś, odpowiadasz. Kto decyduje? Umysł. Twój. Czyli ty decydujesz.
Pewnego dnia ktoś jednak wpadł na pomysł, że umysł może być chory. Wiedziano to wprawdzie i wcześniej, bo od zawsze istnieli ludzie, którzy narzekali jakby sami na siebie. Na przykład mówili, że choć wiedzą, że coś nie jest groźne, to jednak się tego boją i złości ich to, albo mówili, że nie mogą powstrzymać się przed zrobieniem pewnych rzeczy, choćby sobie przysięgali, że już nigdy więcej, lub twierdzili, że chcą czegoś, czego wcale nie chcą chcieć, ale nie mogą przestać o tym myśleć. Czyli coś nie tak z tą wolną wolą, bo tak jakby nie do końca od nas samych zależy, co sami robimy. Generalnie tak, ale są jakby pewne wyjątki.
Jednak ideę odpłaty za dobre i złe ratowano, wprowadzając dodatkowy element. Opętanie. To dość oczywiste rozwiązanie. Wolna wola jest, umysł jest wewnętrznie spójny i sam decyduje o sobie, ale czasem możesz zachowywać się, jakby było inaczej, bo w twój umysł wchodzi coś zewnętrznego i wszystko psuje. Demon, demonica, diabeł Boruta, czarownica, moc uroku, córki demona Mary, lub jakkolwiek tradycja to nazwie. Jeśli się to coś wypędzi, wolna wola wróci, bo odzyskasz kontrolę nad swymi czynami. Są sposoby.
Jak się nietrudno domyśleć, sposoby te były skuteczne w odniesieniu do duszy (bo to jej wola miała być wolna), ale nikt nie gwarantował, że da się uratować ciało. Wielu uznanych za opętanych nie przeżywało więc prób uwolnienia, ale ich dusza, po odejściu z ciała, odzyskiwała swoją wolną wolę i to, co człek z winy demona za życia nabroił takiej duszy już nie obciążało. Egzorcyzmowani, których dramaturgia obrzędu nie była w stanie zmienić musieli umrzeć, żeby system mógł zachować logiczną spójność.
Cieszyło to jego twórców, ale było mało praktyczne, stopniowo więc było coraz mniej chętnych i zadawali coraz więcej niewygodnych pytań. Tak w końcu pojawili się ludzie twierdzący, że umysł może być chory sam z siebie i wcale nie musi działać w sposób wewnętrznie spójny. Czyli, że umysł, a zatem i osoba, to nie jedna całość, a raczej system złożony z wielu części, które mogą lepiej, lub gorzej współdziałać. System może mieć dysfunkcję, a na jego pracę mają wpływ rzeczy, które od człowieka wcale nie zależą. Na przykład słynne „trudne dzieciństwo”. Albo „nieświadome konflikty”, ewentualnie „dysfunkcyjne nieświadome przekonania”, lub „destrukcyjne nawyki”. Albo, co jeszcze większy ambaras wprowadza, mózg może mieć jakąś wadę, której nijak się nie da naprawić. Może wskutek wypadku, albo (i to już jest całkiem fatalne) po prostu możesz się taki urodzić.
W tej sytuacji nie da się już dłużej rozmawiać w stylu etycznym, a zaczyna się rozmawiać w stylu medycznym. Czyli, mówiąc najprościej, człowiek może nie być winny, bo zły, tylko mieć objawy, bo jest chory. I można próbować go leczyć.
Problem w tym, że tych dwóch dyskursów – etycznego i medycznego – nie da się pogodzić. Są w konflikcie. Jeśli ktoś coś robi, bo tak zdecydował, logiczne jest, że zasługuje na karę. Jeśli jednak robi coś, bo jest chory, oczywiste jest, że niezależnie od tego, jak drastyczne by były jego czyny, musi być leczony. Jeśli zmedykalizuje się rozumienie naszych psychicznych procesów, to stopniowo coraz więcej naszych działań, myśli i uczuć przechodzi spod jurysdykcji bogini z wagą pod władzę medycyny. I tak nie mamy już „bezczelnego gówniarza”, tylko „zaburzenie opozycyjno buntownicze”, nie mamy „rozwiązłości”, tylko „seksoholizm”, nie mamy „grzechu plugastwa”, tylko „parafilię”, nie ma „okrutnika i gwałtownika”, tylko IED (intermittend explosive disorder) i w zasadzie nie ma takiego ludzkiego zachowania, którego w tych nowych kategoriach by się potencjalnie nie dało ujmować. Logiczne, że kto ma IED, nie może być traktowany, jak ten, co po prostu rozbił komuś łeb kuflem do piwa, gdyż nie pozwala na to stan naszej wiedzy, a ta, jak to wiedza naukowa, rozwija się systematycznie.
Czy z praktycznego punktu widzenia dyskurs medyczny jest bardziej, czy mniej skuteczny? Inaczej mówiąc, czy jest jakaś szansa, że tych, których kara nie jest w stanie odstraszyć, udałoby się nam jakoś wyleczyć?
Niestety nie mam tutaj dobrych wiadomości. Po pierwsze, jest wiele danych wskazujących, że na poziomie globalnym medykalizacja trudnych zachowań może dawać ten nieoczekiwany efekt, że usuwając element własnej odpowiedzialności wprowadza poczucie bezkarności, która może potęgować problemy, zamiast usuwać. W ten sposób możemy mieć coraz bardziej wymyślne sposoby leczenia, ale i coraz więcej do leczenia i w efekcie stoimy w miejscu.
Po drugie, jeśli nawet wprowadzimy metaforę, według której umysł jest rodzajem narządu i może chorować, tak jak może chorować na przykład wątroba, to jednak wciąż pozostaje on dla nas dużo mniej od wątroby przewidywalny. Istnieją mechanizmy, rządzące ludzkim zachowaniem, nie są one jednak tak ścisłe, jak zasady rządzące chemią, czy fizyką.
Oddziaływania na ludzi mają pewną efektywność, do pewnego stopnia da się nawet ją mierzyć, ale nigdy nie jest ona gwarantowana. Nie umiemy także przewidywać ludzkiego zachowania z niezachwianą pewnością, ani w sposób absolutnie pozbawiony wątpliwości oceniać, czy wyleczenie ostatecznie nastąpiło. Wprowadzenie wielu „nowych chorób” nie wnosi żadnej nowej wiedzy, a jest jedynie operacją na języku, służącą do promocji leków i procedur leczenia, jednak nawet w tej sytuacji wykonywana jest jakaś praca i przy jej okazji gromadzenie wiedzy jest nieuniknione. Nie da się jej ignorować. Im więcej się dowiadujemy o przyczynach ludzkich przeżyć i zachowań, tym mniej miejsca zostaje dla oceniania w kategoriach „winny” i „niewinny”.
W szczególności dotyczy to odkryć z dziedziny neurofizjologii, gdzie szokująca i bolesna bywa konfrontacja naszych etycznych intuicji z wiedzą, że pewni ludzie po prostu fizjologicznie nie są w stanie pewnych rzeczy zrozumieć, lub się od pewnych zachowań powstrzymać. Z rozwojem tej wiedzy kultura będzie musiała sobie w przyszłości coraz częściej radzić, będzie musiała coraz bardziej zmieniać się pod jej wpływem i na pewno nie będzie to łatwe.