Zabójstwo amerykańskiego ambasadora w Libii dokonane przez muzułmańskich radykałów oburzonych opublikowanym w Internecie filmikiem mającym obrażać Mahometa i gwałtowne – także wywołane tym filmem – demonstracje w Kairze, każą zapytać, ku czemu zmierzają kraje arabskie po zeszłorocznej arabskiej wiośnie ludów.

REKLAMA
Rozumiałem powody, dla których wybuchła arabska wiosna ludów. Jakkolwiek rządzące Tunezją, Libią, Jemenem czy Egiptem reżimy różniły się, prowadząc różną politykę zagraniczną, będąc mniej czy bardziej pro lub antyzachodnie, mniej czy bardziej świeckie lub islamskie, to ich wspólnym mianownikiem było coraz większe oderwanie od społecznych oczekiwań, coraz bardziej widoczna pazerność i coraz większa opresyjność.
Jednak gdy patrzyłem na manifestujące tłumy, wznoszone okrzyki, widoczną na twarzach zaciekłość, towarzyszyły mi niewielkie tylko nadzieje i ogromne obawy.
Dziesięć miesięcy temu, komentując manifestacje w Kairze, w czasie których domagano się, by armia oddała całą władzę i wycofała się do koszar, pisałem, iż „dzisiejsze manifestacje (...) gromadzą głównie radykalnych islamistów – członków bądź sympatyków radykalnego Bractwa Muzułmańskiego. Ustrój demokratyczny konstytuują dwie zasady. Pierwsza to demokratyczny wybór władzy, którą sprawuje zwycięska w wyborach większość. Druga – nie mniej, a może nawet bardziej ważna – to poszanowanie przez rządzącą większość praw mniejszości. Bractwo Muzułmańskie uznaje tylko pierwszą zasadę. Egipscy islamiści chcą wygrać wybory (choćby tylko 51 procentową większością) by następnie wprowadzić prawo szariatu, zdelegalizować ugrupowania nieislamskie i świeckie, ograniczyć prawa kobiet – jednym słowem wprowadzić w życie ustrój, który znamy z Iranu – tyle, że w wersji nie szyickiej a sannickiej”.
Wtedy też przestrzegałem, że „ideowym demokratom, patrzącym na sytuację Kairze tylko przez pryzmat naszych europejskich doświadczeń, trudno pogodzić się z myślą, że niekiedy armia, nie posiadająca demokratycznego mandatu do sprawowania władzy, może być jedynym gwarantem przestrzegania innych niż wolne wybory demokratycznych standardów”. I że „tylko armia jest w stanie zapewnić poszanowanie praw innych niż islamiści grup społecznych – np. zwolenników świeckiego państwa bądź chrześcijan należących do kościoła koptyjskiego”.
Ostatnie wydarzenia z Libii i Kairu pokazują, w jaką stronę mogą pójść (aby może już idą) kraje arabskie, gdy miejsce dawnych reżimów zajmą islamscy radykałowie. Być może teraz więcej mieszkańców Libii i Egiptu czuje się, że „są u siebie”, ale świat na pewno nie jest bezpieczniejszy. Islamiści u władzy plus popierająca ich radykalna ulica to bardzo niebezpieczna mieszanka. Dawne reżimy oparte na sile armii były w miarę przewidywalne. Arabską wiosnę ludów, która je zmiotła, porównać można do uwolnionego po latach butelkowego dżina. Nikt nie zna jego prawdziwej twarzy, zamiarów i planów na przyszłość. Ale obawy są jak najgorsze.