Państwo, które wyhodowało sobie setki tysięcy znudzonych biurokratów, produkuje – za sprawą ich radosnej twórczości – tysiące zbędnych przepisów. Najśmieszniej jest wtedy, gdy biurokraci tworzą przepis nakazujący obywatelom coś, co obywatele ci wykonują sami z siebie – bo kierują się albo zdrowym rozsądkiem albo własną finansową korzyścią.

REKLAMA
Latem ubiegłego roku pisałem na tych łamach o pomyśle wprowadzenia przepisu nakazującego każdemu kierowcy zmianę od 1 listopada opon letnich na zimowe. Ktoś forsował taki przepis, mimo że 95% kierowców zmienia opony bez żadnego nakazu – i nie robi tego „na gwizdek” czyli np. zawsze 1 listopada, tylko wtedy, gdy pogoda jest rzeczywiście zimowa.
Tamten pomysł na szczęście nie wszedł w życie. Tę porażkę rządowych biurokratów znakomicie im rekompensuje „zwycięstwo” w obszarze budowlano-mieszkaniowym. Tam bowiem od 1 stycznia 2009 roku obowiązują certyfikaty energetyczne określające, w odniesieniu do danego budynku, wielkość zapotrzebowania na energię niezbędną do ogrzewania, podgrzania wody, wentylacji i klimatyzacji. Biurokraci oraz lobby rzeczoznawców energetycznych tak się rozpędzili, że chcieli nawet, by bez certyfikatu nie można było na rynku wtórnym sprzedać mieszkania.
Taki obowiązkowy certyfikat jest kompletnym idiotyzmem oczywistego powodu. Zarówno, gdy jestem właścicielem domu, jak i wtedy, gdy dom kupuję, jestem – z powodów ekonomicznych – zainteresowany, by dom zużywał jak najmniej energii. O tym czy tak jest nie decyduje żaden urzędowy papier, ale to, jakie budynek ma ocieplenie, na ile jego okna są szczelne itp. Jeśli nie będę umiał sam tego oszacować, wezwę fachowca. Ale żadna władza nie powinna mi narzucać obowiązku wezwania takiego fachowca.
Biurokraci zauważyli, że poszli „o jeden dokument za daleko” i proponują teraz złagodzenie przepisu. Otóż certyfikat nie będzie niezbędny przy sprzedaży mieszkania czy domu, ale kupujący będzie mógł takiego świadectwa zażądać, a jeśli go nie dostanie, to w ciągu 2 miesięcy od zakupu będzie mógł zlecić jego wykonanie na koszt sprzedającego.
Pozornie brzmi to rozsądnie, ale jest to kolejne nie zrozumienie przez biurokratów tego, jak wygląda normalne życie. Otóż jeśli taki przepis wejdzie w życie, to w umowie sprzedaży-kupna znajda się zapisy, iż kupujący nie będzie występował z żądaniem certyfikatu. No a jeśli kupujący nie zgodzi się na taki zapis, to sprzedający o właściwą kwotę podwyższy cenę sprzedaży.
Czyli przepis wsadzający swoje trzy grosze w relacje między sprzedającego i kupującego jest – jak zresztą wiele innych zaśmiecających nasz porządek prawny – całkowicie niepotrzebny. A wprowadza się go po to, by jakoś „uratować” jeszcze bardziej niepotrzebny przepis o certyfikatach energetycznych budynków.
Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że świadectwa energetyczne to w pierwszej kolejności wynalazek nie polskich lecz europejskich biurokratów. Ale to wiemy nie od dzisiaj, że Unia Europejska, by stała się jak najbardziej efektywnym projektem polityczno-ekonomicznym, w takim samym stopniu wymaga większej integracji co deregulacji.