Inspiracja? Skąd ją brać? Gdzie szukać weny? W jaki sposób dobierać tematykę kolejnych wpisów? Czy zagadnienia, które chcę tutaj poruszyć, planować z dużym wyprzedzeniem? Czy podążać za impulsem, emocjami i nagłą chęcią podzielenia się spostrzeżeniami z czytelnikami? Kilka tygodni temu podczas lunchu znajoma zapytała dlaczego nie napiszę tekstu o tolerancji. Tolerancja? Czemu nie! Tylko czym ona tak naprawdę jest?
REKLAMA
Wydany przez PWN Słownik Języka Polskiego informuje, że:
- tolerancja to poszanowanie czyichś poglądów, wierzeń, upodobań, różniących się od własnych;
- dyskryminacja to prześladowanie poszczególnych osób lub grup społecznych albo ograniczanie ich praw ze względu na rasę, narodowość, wyznanie, płeć itp.;
- poszanowanie to nienaruszenie czegoś przez szacunek;
- prześladowanie to stałe przykrości, szykany wymierzone przeciwko osobom o innych poglądach.
- tolerancja to poszanowanie czyichś poglądów, wierzeń, upodobań, różniących się od własnych;
- dyskryminacja to prześladowanie poszczególnych osób lub grup społecznych albo ograniczanie ich praw ze względu na rasę, narodowość, wyznanie, płeć itp.;
- poszanowanie to nienaruszenie czegoś przez szacunek;
- prześladowanie to stałe przykrości, szykany wymierzone przeciwko osobom o innych poglądach.
Analizując leksykalne definicje rodzi się tytułowe pytanie. Czy brak tolerancji jest równoznaczny z dyskryminacją? W moim odczuciu granica pomiędzy tak zdefiniowanymi tolerancją a dyskryminacją jest trudna do uchwycenia i nie jestem do końca pewien, czy da się być nietolerancyjnym i jednocześnie nie dyskryminować.
O tolerancji i dyskryminacji najczęściej mówimy w kontekście mniejszości narodowych, wyznaniowych czy seksualnych. Dyskryminacja homoseksualistów, homofobia, nietolerancja religijna czy dyskryminacja kobiet są częstym tematem dyskusji także publicznej. Mniejszości walczą zajadle, a ich głównym postulatem jest walka o równość wobec prawa. Ale czy ta upragniona równość jest w naszym kraju w ogóle możliwa? Czy biorąc pod uwagę przepisy prawa postulowana równość rzeczywiście równością jest?
Ustawa z dnia 25 lutego 1964 r. Kodeks rodzinny i opiekuńczy (Dz.U. 1964 Nr 9 poz. 59) rozpoczyna się od słów: „Małżeństwo zostaje zawarte, gdy mężczyzna i kobieta jednocześnie obecni złożą przed kierownikiem urzędu stanu cywilnego oświadczenia, że wstępują ze sobą w związek małżeński”. Czy zatem homoseksualiści walczący o prawo do zawierania związków małżeńskich walczą o równouprawnienie? W moim odczuciu nie! Osoby homoseksualne są tak samo równe wobec prawa jak heteroseksualiści. Tak samo jak oni mogą zawrzeć związek małżeński z osobą płci przeciwnej i tak samo nie mogą tego zrobić z osobą tej samej płci. Ich walka to co najwyższej próba zmiany prawa, pewnego rodzaju lobbing, przy czym wtórnym pytaniem jest, czy homoseksualiści woleliby poszerzenia definicji małżeństwa czy też ustanowienia nowego statusu, który gwarantowałby im otrzymanie wszystkich praw i obowiązków wynikających z zawarcia związku małżeńskiego, które są specyfikowane w dalszej części Kodeksu?
Podobnym przykładem są postulaty o ustalenie parytetów dla kobiet. Czy to walka o równouprawnienie? Nie, wręcz przeciwnie. To walka z równouprawnieniem, gdyż postuluje traktowanie kobiet wobec prawa w sposób bardziej uprzywilejowany niż mężczyzn. Parytety jednak już istnieją. W przypadku niektórych programów dofinansowania, dotyczących np. staży czy przeciwdziałania bezrobociu, istnieją wytyczne określające ile procent wśród beneficjentów muszą stanowić kobiety. Czy w przypadku zapełnienia miejsc przeznaczonych dla mężczyzn, nie jest to sytuacja, którą można określić jako „prześladowanie poszczególnych osób lub grup społecznych albo ograniczanie ich praw ze względu na rasę, narodowość, wyznanie, płeć itp.”?
W mojej ocenie najtrudniej ocenić sytuację w przypadku mniejszości wyznaniowych i narodowych. W tej kwestii czuję potrzebę oddzielenia grubą kreską uchodźców (uchodźstwo – „stały lub czasowy pobyt poza granicami własnego państwa, spowodowany przyczynami ekonomicznymi, politycznymi lub religijnymi”) od dobrowolnych (i)migrantów. Jednakże powyższa definicja utrudnia mi postawienie wyraźnej krechy. Sporne są zwłaszcza przyczyny ekonomiczne, które występują w definicji uchodźstwa. Czy zatem w kontekście takiej definicji Polacy pracujący w Wielkiej Brytanii są uchodźcami?
Potrzeba oddzielenia uchodźców od dobrowolnych migrantów jest chyba dosyć intuicyjna. W mojej opinii uchodźca ma moralne prawo do domagania się złamania zasady równouprawnienia na rzecz niesienia mu dodatkowej pomocy w kraju, do którego uciekł przed dyskryminacją, jaka spotkała go w ojczyźnie. Dobrowolny (i)migrant jednak w mojej opinii takiego moralnego prawa nie posiada. Jeśli świadomie zdecydował się przebywać w kraju o odmiennej kulturze, obyczajach i systemie prawnym, powinien się do tej nowej rzeczywistości dostosować, a przynajmniej nie wymagać od niej, aby dostosowała się ona do niego.
