Ludziom nie mieści się w głowie, że ktoś dobrowolnie rezygnuje z wielkiego urzędu, z władzy i splendoru. Dlatego w komentarzach dotyczących decyzji Benedykta XVI dominuje krytyka jego postępowania. A ja papieża podziwiam.
Blog wykładowców Pedagogium Wyższej Szkoły Nauk Społecznych w Warszawie.
Wreszcie wierzący i niewierzący mówią jednym głosem. Wydaje się, że to dobrze, ale wychodzi źle. Ktoś wierzący (i znacznej rangi) ogłasza: „Z krzyża się nie schodzi”. Ktoś inny (chyba mniej istotny, a czy wierzący, nie wiem) pisze: „Dobry człowiek, ale zły papież”. Nie słyszy się prośby, namowy czy modlitwy, tylko pouczanie moralne i zawstydzanie, gromienie i wydziwianie nad swobodną decyzją rozsądnego człowieka. Krytykującym decyzję Benedykta XVI najwyraźniej pomieszały się dwie rzeczy. Bycie papieżem i wypełnianie sakramentów. Benedykt XVI nie zostawia Kościoła, tylko rezygnuje z funkcji. Pozostanie kapłanem, do czego się zobowiązał na całe życie, a rezygnuje z godności o nieokreślonym terminie obowiązywania. Trudno zrozumieć, dlaczego ta decyzja dziwi lub obrażą.
Najwyraźniej wielu osobom nie mieści się w głowie fakt, że można dobrowolnie odejść z prestiżowego urzędu. Nie rozumieją jak można zrezygnować z władzy, wpływów, wspaniałego pałacu, tłumu służby i pomocników. Nikt tego nie powie wprost, ale w tonie komentarzy słyszy się praktyczną, życiową przyganę: „nie umiał docenić tego, co miał. Zmarnował pozycję, o której tak wielu marzy. Nie umiał wykorzystać tego, co mu samo wpadło w ręce.”
Wiele lat temu ktoś mało mi znany zapytał, jak się załatwia przyjęcie na studia. Powiedziałem, że nie wiem, i że chyba tak się nie załatwia, jak sugeruje rozmówca. – No, jak to? – niemal się obraził. – Przecież wszyscy biorą i pomagają. Niech mi Pan powie, ile to u Pana kosztuje. Czego się Pan boi? – nalegał. Gdy powiedziałem, że nic nie kosztuje, bo się tym nie zajmuję, mój rozmówca dość się rozgniewał. – Dobrze, może to nawet prawda, ale nie widzi Pan, jakim Pan jest zawalidrogą? Ktoś inny na Pana miejscu pomógłby i przy okazji zarobił. A Pan co? Pan jest wyższy ponad to i blokuje szanse komuś rozsądniejszemu – oświadczył wyraźnie zdegustowany moją decyzją. Nie wiem, czy mam rację, ale w dziwnych protestach przeciw rezygnacji papieża pobrzękuje podobna nuta zazdrości i niechęci. Miał tyle i machnął na wszystko ręką. Jaki z niego niewdzięcznik!
Podziwiam Benedykta XVI za jego decyzje. Zerwał z tradycją, której sens i przydatność nie były zbyt jasne. Dlaczego papież ma pełnić swe obowiązki aż do śmierci. Tak dotąd było, ale tak być nie musi. Obecny papież chce być teraz skromnym kapłanem. Może w Rzymie, może w Ratyzbonie, a może w jakimś innym miejscu. Nie dba o splendor i medialną popularność, tylko chce odejść w cień, dobrowolnie i na własnych warunkach. Chce być może zobaczyć, jak długo będzie pamiętany. I czy ci, którzy zapewniali go o miłości oraz okazywali głośny podziw dla jego umiejętności, zapomną go po kilku miesiącach, czy pozostaną przekonani, że jako były papież i były szef Kongregacji ds. Wiary ma nadal coś ważnego do powiedzenia.
Sądzę, że Benedykt XIV, a może już niedługo tylko kardynał Ratzinger, będzie robić teraz to, w czym się czuje najlepiej – zajmie się nauczaniem religii. Nie przez katechezę, ale przez interpretację. Jeśli wzniosłość i duchowość nie mają zejść w Kościele na dalszy plan, to rezygnacja papieża jest decyzją mądrą i dalekowzroczną. Za rok lub dwa, każdy będzie wiedział, czym zajmuje się były papież. I może się okazać, że są to rzeczy nie mniej ważne od tych, które będzie robił jego następca. Kościołowi zawsze groziło zaplątanie w doczesność i sprawy przyzimne. Ono wynika z urzędów, a nie z postawy religijnej i pobożnej. Kardynał Ratzinger ma teraz szanse odwrócić proporcje i pokazać, co jest ważniejsze. Może to zrobi w ostatniej chwili, bo niewiele brakuje, by było za późno.