Agencja Reuters, zawsze bardzo dbała o pracowników wyjeżdżających w strefy konfliktów. Każdy z nas przechodził specjalistyczne kursy zwane Hostile Environment. Trwały one tydzień i były prowadzone przez byłych żołnierzy z Royal Marines. Miały nas przygotować na wszelkie nieprzewidziane okoliczności. A jednak nie mogły przygotować na to, jak radzić sobie ze śmiercią bliskich nam ludzi.
Taras, o którego śmierci pisałem ostatnio, był jedną najbliższych mi osób. Nie umiem płakać, ale ból rozsadzał mi wnętrzności na samą myśl o konieczności powrotu do Iraku.
UWAGA! Wpis zawiera drastyczne zdjęcia
Reuters wysłał mnie do Bagdadu w sierpniu 2003 roku. Bagdad był już pod kontrolą Amerykanów i można było niego dojechać samochodem z Ammanu. Wizy nie były konieczne. Spotkałem się w Ammanie z moim przyjacielem, Stefano Rellandinim (dziś jest szefem fotografów Reutersa we Włoszech).
Spędziliśmy w Ammanie wspólnie dwa dni. Stefano opisał mi Bagdad, jaki miałem zastać. Opisał także swoją podróż z Bagdadu do Ammanu. Ta opowieść dała mi wiele do myślenia.
Samochód Stefano wracającego z Bagdadu został zaatakowany i ostrzelany przez niezidentyfikowanych ludzi, być może porywaczy. Tylko dzięki odwadze i umiejętności kierowcy, który nas woził z Ammanu udało się im umknąć śmierci.
Miałem wyruszyć za dwa dni. Miałem z sobą około 20 tysięcy dolarów w gotówce. Ludzie ginęli już za mniejsze pieniądze.
Całą drogę od granicy z Jordanią jechałem w kamizelce, nerwowo wypatrując ewentualnych napastników. Obłożyłem kamizelkami kuloodpornymi samochód od środka. Na szczęście dotarliśmy do celu bez żadnych przygód. Mieszkaliśmy wtedy w Hotelu al Hambra. Jednak kilka dni po moim przybyciu cała ekipa z Reutera przeniosła się do wynajętego domu w okolicy Hotelu Palestyna. Nasi eksperci od bezpieczeństwa, byli żołnierze armii brytyjskiej zasugerowali taka zmianę. Zaczynało się robić niebezpiecznie.
Jak bardzo przekonałem się kilka dni później. Fotografowałem szpital polowy, do którego trafiły ofiary ataku moździerzowego na słynne więzienie Abu Ghraib niedaleko Bagdadu. Tuż po tym, jak wyszedłem ze szpitala, podszedł do mnie oficer prasowy informując, że miał miejsce wypadek.
W czasie, gdy ja fotografowałem ofiary ataku na więzienie, mój kolega z Agencji Reuters Mazen Dana filmował więzienie z zewnątrz. W trakcie zdjęć usłyszał nadjeżdżające czołgi i nie przerywając filmowania odwrócił się w ich stronę. Wtedy jeden z żołnierzy strzelił do niego z odległości raptem kilkudziesięciu metrów. Mazen upadł na ziemię, filmując własną śmierć. Było to straszne. Drugi po Tarasie operator Reutera zabity przez bezmyślnych amerykańskich żołnierzy.
Często myślałem, że zabijanie w Iraku było bezkarne. Później zacząłem rozumieć, że to był czas zmian w Iraku. Żołnierze stawali się coraz bardziej nerwowi. Strzelali, bo mogli. Ginęli cywile. Dla nas, dziennikarzy, to był wyraźny sygnał. W Iraku już nie było bezpiecznych miejsc.
Kilka dni później, 19 sierpnia 2003 r. przeprowadzono atak na właśnie otwartą placówkę ONZ, w Hotelu Canal. Zamachowcy zdetonowali ciężarówkę wypełnioną ładunkami wybuchowymi. Zginęły 22 osoby a ponad 100 zostało rannych.
Armia iracka, tak łatwo zwyciężona, zeszła do podziemia i rozpoczęła wojnę partyzancką. Zacząłem się bać o własne życie. Z miesiąca na miesiąc było coraz więcej zamachów. Wszędzie jeździliśmy z ochroną, ale to nie było nas w stanie obronić przed minami pułapkami.
Wyjechałem z Bagdadu po 6 tygodniach z przekonaniem, że nikt z zewnątrz nie jest tam mile widziany. My dziennikarze też byliśmy intruzami. Wróciłem do Bagdadu w lutym 2004 r. Dzień przed moim przylotem, niedaleko lotniska wybuchła mina pułapka. Zginęła dziewczyna, którą pamiętałam jeszcze z Kabulu, pracowała dla jednej z pozarządowych agencji. Świadkowie opowiadali, że wyszła sama z płonącego samochodu, krzycząc, że wszystko ok. I upadła martwa.
Z Bagdadu pojechałem do miasta Samala, gdzie fotografowałem wojsko japońskie, jednak po dwóch tygodniach przyjechał wynajęty przez firmę ochroniarz i zabrał nas do Bagdadu. Okazało się, że szykowano zamach na dom, w którym mieszkaliśmy.
W Bagdadzie pracowałem głównie jako edytor, a zdjęcia przysyłali mi miejscowi fotografowie - im łatwiej było poruszać się po coraz bardziej niebezpiecznym kraju.
Na początku marca 2004 roku pojechałem z moim kierowcą i przyjacielem Saadem do miasta Karbala. Tam też miałem pracować głównie jako fotoedytor, podczas szyickiego święta Aszura. Saad mówił świetnie po angielsku i potrafił jeździć 200 km na godzinę swoim BMW. Umiejętność nie do przecenienia w podobnie niebezpiecznych miejscach. Już wtedy, wychodząc na zewnątrz, dokładnie owijałem głowę kefiją, a nasze samochody miały przyciemniane szyby.
W drodze do Karbali przejechaliśmy psa, który nagle wyskoczył nam przed auto. To zły znak – stwierdził Saad.
Samochód zostawiliśmy na rogatkach miasta. Pełno w nim było pielgrzymów i łatwiej było nam się przemieszczać pieszo. Przeszliśmy przez Szyicki punkt kontrolny, gdzie dokładnie skontrolowano nam plecaki i szliśmy główną ulicą w stronę meczetu. Stamtąd mieli nas odebrać koledzy i przetransportować do hotelu. Zbliżyliśmy się do placu przed meczetem, gdy powietrzem wstrząsnęła eksplozja. Okazało się, że wybuch nastąpił na punkcie kontrolnym, przez który chwilę wcześniej przechodziliśmy.
Nie czekając na naszych kolegów, ruszyliśmy w tamtą stronę. Wtedy nastąpił drugi wybuch, w miejscu w którym staliśmy dwie minuty wcześniej. Zabił prawie 30 osób. Saad zasugerował wtedy, że ładunki mogą być w śmieciach przy głównej ulicy. Wraz z tłumem ruszyliśmy bocznymi uliczkami. Gdy wybuchła trzecia bomba, Saad oberwał w ramię. W zamieszaniu, które nastąpiło straciłem go na chwilę z oczu, ale na szczęście Saad mnie odnalazł po kilku minutach. Próbowaliśmy iść dalej w kierunku punktu kontrolnego. Kolejne bomby wciąż wybuchały.
Gdy dotarliśmy w okolice posterunku, zobaczyłem bardzo wiele ciał, podniosłem aparat do twarzy i w tej chwili kątem okaz dostrzegłem mężczyznę biegnącego w moją stronę. Próbował odbezpieczyć kałasznikowa, na szczęście nieskutecznie. Wokół nas gromadził się tłum. Saad kłócił się z mężczyzną od kałasznikowa. Ja mogłem tylko stać i obserwować. Niewiele mogłem zrobić. Saad tymczasem przekonywał ich, że jestem obywatelem Kanady, że nie mam nic wspólnego z zamachami. Powtarzał, że przyjechałem pokazywać prawdę o okrutnej wojnie. Gdyby wtedy choć słowem wspomniał, że jestem Polakiem, nie wiadomo jak by się to skończyło. Wtedy te tereny kontrolowało między innymi polskie wojsko. Ostatecznie skończyło się tylko wyrzuceniem nas z miasta.
Zawsze bałem się tłumu. Wtedy otarłem się o lincz i odczułem po raz kolejny, że tłum jest nieprzewidywalny i straszny. To tłum zabił mojego dobrego kolegę w Somalii.
Niedługo później wróciłem do Polski. Tym razem jeszcze dłużej dochodziłem do siebie. Najgorsze w takich sytuacjach jest, gdy po powrocie ludzie dookoła pytają, czy dużo strzelali, czy widziałem jakieś straszne rzeczy itd…
Miesiąc później moi serdeczni przyjaciele zabrali mnie na dwa tygodnie, na ćwiczenia na platformę wiertniczą. Spędziłem czas fotografując jak ćwiczą i rozmawiając z nimi o wojnie i wszystkim innym. Oni nie zadawali głupich pytań.
Dokładnie w tym samym czasie zginał Waldemar Milewicz. Zginął w drodze z Bagdadu do Karbali i Nadżafu. Kilka dni później miejscowi partyzanci obcięli głowę pierwszemu zakładnikowi i pokazali to w telewizji.
Do Bagdadu wróciłem rok później. Wtedy bomby samobójcze były na porządku dziennym. Świat przestawał się tym interesować, tak jakby ludzi zaczynało to nudzić. Sami nawet żartowaliśmy, że jeżeli w zamachu samobójczym ginęła jedna osoba, to Allah nie był taki Akbar. „Świat odwraca się z roztargnieniem od zbrodni. Ofiary popadają w ostateczną niełaskę: ofiary nudzą.” – to nie ja, to Albert Camus napisał (uwaga!) 64 lata temu.