„Skąd on ma w sobie taką siłę?” – pytają Ci, którzy zdążyli zapoznać się z filmem „Back on Trial” dokumentującym jego walkę z chorobą nowotworową. Pomimo chemioterapii młody góral z Kościeliska trenował, wspinał się na przydomowej ściance, uprawiał narciarstwo i biegał po Tatrach. W wieku 27 lat, dowiedział się, że ma chłoniaka, a jego historia pokazuje, że rak to nie wyrok. - Nie szukam peleryny i czerwonych gaci. Roboty jest dużo i myślę, że szczerze rozmawiając o chorobie możemy dużo dobrego zrobić – mówi.
Co to znaczy być góralem?
Po prostu się nim jest i… chyba tyle. Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Życie w górach jest twarde, podporządkowane naturze, ale ma też drugą, bardziej uduchowioną stronę. Jakkolwiek by tego nie ująć religijność jest ważnym elementem naszej kultury.
Mówi się, że w górach łatwiej usłyszeć głos Boga. Zgadzasz się z tym?
Panująca tam przestrzeń sprawia, że pewne rzeczy rzeczywiście przychodzą łatwiej. Ja jestem z nim w pełnym i stałym kontakcie.
Treningi i pokonywanie górskich grani było dla ciebie formą modlitwy?
Góry są dla mnie świątynią. Często chodzę się tam się modlić. Odpoczywam. Zastanawiam się nad samym sobą. Staram się to robić na bieżąco porządkując swoje życie. Tak jak wiele innych osób miałem taki moment kiedy się trochę zagubiłem, ale cała historia związana z chorobą pomogła mi wrócić na właściwą ścieżkę.
Dość dzielnie stawiałeś czoła wyzwaniom. Udowodniłeś, że wola walki jest kluczowym argumentem w starciu z przeciwnikiem, jakim jest choroba nowotworowa. To ten słynny, góralski temperament?
Wszystko zależy od osobowości i konkretnego przypadku, ale masz rację – tu jest tak, że ludzie mają niesamowicie silne charaktery. Wychowałem się i całe życie spędziłem w górach, obserwując ludzi żyjących wokół mnie i mogę śmiało powiedzieć, że każdy z nich ma wyraźne podejście do życia.
Przez prawie 5 lat odkładałeś wizytę u onkologa. Męska duma?
Dziś mam świadomość, że zupełnie olałem tę sprawę i się do tego przyznaję. Trochę się bałem takiej konsultacji, trochę mi się nie chciało, nie za bardzo miałem też czas by do tego lekarza w końcu pójść. Niezdrowa mieszanka. To było wyjątkowo słabe.
Wizyta u lekarza to dla statystycznego mężczyzny to dyshonor, dla górala – tym bardziej?
Proste myślenie: jakoś się ułoży, jakoś tam będzie. Niestety niektórych tematów nie można odpuszczać.
Kiedy nadszedł ten moment – „muszę iść coś z tym zrobić”?
Odwlekałem tę wizytę w nieskończoność i jednocześnie coraz gorzej się czułem. Byłem coraz słabszy, niedospany, rozkojarzony, pojawiały się silne bóle głowy. Potworny konstans. Nie byłem już w stanie normalnie funkcjonować i pracować. Wsadzałem we wszystko więcej energii niż wcześniej, a efektów nie było i to na każdym poziomie, czy to był sport, życie prywatne, czy właśnie praca. Przygotowując się do dużego zawodowego wyzwania poświęciłem się mu bez reszty. Wszystko się udało, ale byłem tak potwornie zmęczony, że postanowiłem coś z tym zrobić. W porównaniu do tego jak dzisiaj się czuję, zupełnie nie wiem jak mogłem sobie na coś takiego pozwolić.
Pamiętasz swoją reakcję, kiedy lekarz przedstawił ci diagnozę?
To dość mocna wiadomość i ciężko się wtedy nie pochylić nad własnym życiem. Idąc do lekarza podświadomie wiedziałem, że to nie będzie katar, bo po pierwsze za długo się to wszystko ciągnęło, a po drugie problemy zdrowotne wciąż się nasilały. Miałem takie myśli, że to może być coś więcej i… to się sprawdziło. Przy okazji przemknęła mi też taka myśl, że może być różnie.
Bałeś się, że umrzesz?
Wiedziałem, że jest taka opcja. Z drugiej strony i tak wszystkich nas to spotka, byle nie za wcześnie. Jestem wielkim pasjonatem życia, to jest największa wartość jaka istnieje. Absolutnie nie do przeliczenia. Stwierdziłem wtedy, że ja się tego życia bardzo kurczowo będę trzymał.
Zabrzmiało, jakby to było bardzo proste.
Przez życie należy iść z uśmiechem, daleko od marazmu i szarej codzienności. To jest i to zawsze będzie, ale warto dostrzegać też wszystkie pozytywne rzeczy, które spotykają nas każdego dnia. Przez chorobę cały czas starałem się przechodzić z szerokim uśmiechem na twarzy. Lepiej się z tym czułem i to mi w jakiś sposób pomagało. Kiedy w szpitalu, czy na ulicy ludzie się do ciebie uśmiechają czujesz po prostu dobrą energię i jest ci lżej.
Jak znaleźć w sobie taką motywację jakiej ty uległeś? Sport w tym pomaga?
Nie chciałbym być tak zrozumiany, że gwarantem sukcesu jest uprawianie najbardziej ekstremalnych dyscyplin sportowych. Nie o to chodzi. Jeśli grasz w ping-ponga to graj, jak skaczesz ze spadochronu - to rób to dalej; a jeśli jeździsz na rowerze, to nie rezygnuj z tego. Ja kocham konkretne dyscypliny sportowe i lubię się w tym kierunku rozwijać. Jako ludzie mamy predyspozycje by się rozwijać w wielu kierunkach. Ja odnalazłem się w sporcie i to mi pomogło. Taki sposób na życie daje wiele radości, staram się więc to przekazać dalej.
Tę radość starałeś się przekazać w nakręconym przez was dokumencie „Back On Trail”? Braliście pod uwagę to, że – wbrew założeniom – może to być historia bez happy endu?
Trzymałem za ten projekt bardzo mocno kciuki i miałem tylko jedną refleksję: że będzie dobrze.
Na pomysł sfilmowania twojej walki z chorobą wpadł twój przyjaciel, Tomek Grzywiński. Nie bałeś się, że to wpłynie jakoś negatywnie na Waszą przyjaźń? Obserwował cię przecież w najbardziej intymnych momentach choroby.
Jak chcesz coś zrobić, masz jakąś misję, to albo decydujesz się na to w całości i musisz jakieś rzeczy poświęcić, albo nic z tego nie będzie. Nie ma półśrodków. Trzeba dać z siebie wszystko. Liczyłem się z tym, że mogę być różnie odbierany. Szczególnie przez słabsze momenty, które kamera również wyłapywała, np. podczas chemioterapii w szpitalu. Starałem się jedna patrzeć na całą sprawę szeroko. Może komuś to pomoże. Z Tomkiem znamy się już trochę czasu, cieszyłem się, że obdarzył mnie takim zaufaniem i po prostu zapytał o możliwość zrealizowania takiego projektu.
Film ma pokazywać, że rak - to nie wyrok, i że można w czasie choroby realizować własne marzenia?
Byłem przekonany o tym, że jeśli pokażemy to, co po prostu kocham robić, to się spodoba i być może zainspiruje innych do działania. Dla mnie to nie tylko sport, to sposób na życie i pasja. Warto pokazać, że trzeba swoje pasje szanować i pielęgnować nawet w takich ciężkich sytuacjach jak choroba nowotworowa.
Czujesz, że mówiąc o swojej chorobie dodajesz innym nadziei?
Nie szukam peleryny i czerwonych gaci. Roboty jest dużo i myślę, że szczerze rozmawiając o chorobie możemy dużo dobrego zrobić. Świadomość profilaktyki i wiedzy nt. chorób nowotworowych jest wciąż w Polsce niska a odważnymi projektami można zdobyć serca ludzi. Fajnie wyjść z pozytywnym przekazem do tych, którzy w tej chwili cierpią i są na etapie leczenia bo to są ciężkie momenty.
I przełamywać stereotypy? Bo jak inaczej wyjaśnić twoje treningi w trakcie zmagań z chorobą?
Jako gatunek jesteśmy niesamowici. Możemy wszystko. Tyle fajnych rzeczy zrobiłem w czasie chemii i tak bardzo podniosłem swój poziom w stosunku do tego co było wcześniej, że dopiero wtedy uświadomiłem sobie do czego jesteśmy zdolni. Trzeba inspirować się ludźmi, którzy nie boją się sięgać wysoko. Nie chodzi oczywiście o to, żeby ludzie wstali i biegali rano po graniach tylko mieli świadomość że można to zrobić. Stać nas przecież na to, żeby normalnie żyć pomimo tych wszystkich zewnętrznych ciśnień. Ludzie o tym często zapominają.
Twoje motto „żyj i zwyciężaj” jest nadal aktualne?
Takie hasła nigdy nie tracą na wartości. Życie to jedna wielka przygoda. Tak to trzeba traktować.
Z Szymonem Styrczula-Maśniakiem rozmawiał Piotr Zieliński