Potęga studenckich podróży
BLOOMINGTON – Piękny kampus uniwersytetu w Indianie, gdzie wykładałem w czasie letniego semestru w nowej Szkole Studiów Globalnych i Międzynarodowych, jest teraz niemal opustoszały. Większość jego studentów, podobnie jak ich koledzy z rozwiniętych krajów północy, wykorzystuje kolejne miesiące, by uciekać w cztery strony świata. Pracują, odbywają staże, uczestniczą w programach wymiany albo jadą odwiedzić rodzinę. Ale równie często podróżują po prostu dla czystej przyjemności.
Podnosimy jakość debaty publicznej.
Studenci wyjeżdżający latem za granicę wyłącznie po to, by nacieszyć oczy i pomieszkać w innym miejscu, nie muszą mieć wyrzutów sumienia. Nawet jeśli oznacza to wzrost zadłużenia czy opuszczenie jakichś letnich kursów. Czekają ich doświadczenia, które ukształtują ich postawę, pomogą im w edukacji i dokonywaniu życiowych wyborów tak samo jak wszystko inne.
Skrupulatne uniwersytety mają świadomość, jak szybko zmienia się świat, i bardzo się starają, by jak najlepiej wykształcić swoich studentów na odpowiedzialnych obywateli świata. Próbują wprowadzać elementy międzynarodowe do programów, by żaden absolwent nie wyszedł bez solidnej wiedzy o innych krajach i kulturach oraz poczucia globalnej łączności i współzależności. Starają się pilnować, by krajowi studenci dzielili czas nauki i wypoczynku ze studentami z zagranicy. I próbują jak największej liczbie studentów umożliwić naukę i podróże za granicą.
Przypuszczam, że najważniejszym czynnikiem kształtującym życiowe wybory i wartości u młodych ludzi będzie nie tylko możliwość zgłębiania świata, ale też czas na jego fizyczną eksplorację.
Doświadczenia – dobre, złe i okropne – które zdarzą się im po drodze, będą prawie na pewno miały brzemienny wpływ na ich życie. Tak było w moim przypadku.
Pierwszą podróż poza granice australijskiej ojczyzny odbyłem w połowie lat 60. do Japonii. Nie było jeszcze tanich lotów, więc wraz z grupą studentów dopłynęliśmy tam w ładowni statku towarowego. Nigdy nie zapomnę, co zobaczyłem w Hiroszimie, w epicentrum wybuchu bomby atomowej w 1945 r. Na granitowym bloku, stanowiącym część biurowca, widać było cień człowieka, na trwałe wyryty tam poprzez krystalizację kamienia, w momencie gdy on lub ona w mgnieniu oka spłonął.
Obiecałem wówczas zrobić wszystko co w mojej mocy, by postarać się uwolnić świat raz na zawsze od tej koszmarnej, nieludzkiej broni. Jeśli moje dotychczasowe wysiłki w tej sprawie w rządzie i poza nim były nieskuteczne, to nie dlatego, że nie próbowałem.
Kilka lat później, podróżując przez około 20 krajów w Azji, Afryce i na Bliskim Wschodzie, by dotrzeć na studia na Oksfordzie, postanowiłem odwiedzić Wietnam, w którym wciąż trwała wojna. Szybko przekonałem się, że hotele w Sajgonie choć przystępne dla studenckiej kieszeni, nie nadawały się dla kogoś, kto chciał się wyspać w łóżku. Na zawsze zapamiętam, jak w środku nocy obudził mnie hałas na korytarzu, gdzie jakiś wielki żołnierz bił półnagą Wietnamkę kijem od szczotki.
Ten epizod (i kilka podobnych z tamtego tygodnia) mogą wyjaśnić, dlaczego – choć nie jestem pacyfistą – od zawsze przeraża mnie perspektywa nie tylko wojny jądrowej, ale w ogóle wojny jako takiej.
Wykształciły we mnie świadomość skali ludzkiego cierpienia i nieszczęścia, jakie zawsze wiąże się z wojną – ta świadomość sprawiła, że sporą część życia przepracowałem jako urzędnik rządowy i przywódca globalnej organizacji pozarządowej, starając się zapobiegać i rozwiązywać śmiertelne konflikty.
Kilka dni później, podczas tej samej podróży, spotkało mnie coś przyjemniejszego w Kambodży (jeszcze wówczas pokojowej) – imprezowałem ze studentami, piłem piwo, jadłem makaron i włóczyłem się z nimi po kraju w topornych pociągach i rozklekotanymi autobusami.
W tamtym roku zbierałem podobne doświadczenia także w innych krajach Azji. W ciągu kilkudziesięciu lat, jakie minęły od tego czasu, często spotykałem ludzi, których poznałem wtedy w Indonezji, Indiach czy innych krajach albo którzy w owym czasie mieli podobne doświadczenia. Ale nigdy nie spotkałem żadnego z ludzi poznanych wtedy w Kambodży.
Jestem pewien, że wszyscy zginęli kilka lat później, zabici przez ludobójczy reżim Czerwonych Khmerów w połowie lat 70. Albo zginęli w egzekucjach na polach śmierci, jako burżuazyjni intelektualiści i wrogowie państwa, albo zginęli z głodu i chorób, jak ponad milion innych, po przymusowych wysiedleniach do wiejskich obozów pracy.
Wspomnienie tych energicznych i ciekawych świata ludzi oraz świadomość, co musieli potem przejść, prześladują mnie od lat. Dwadzieścia lat później, kiedy zostałem ministrem spraw zagranicznych Australii, wykorzystałem tę szansę, by pomóc zainicjować w ONZ plan pokojowy dla Kambodży. A później wraz z kolegami ze społeczności międzynarodowej starałem się o globalne przyjęcie zasady „odpowiedzialności za ochronę” tych, którym grozi ludobójstwo i inne masowe zbrodnie popełniane w ramach granic suwerennych państw.
Nie wszyscy oczywiście będą mieli szansę, by przełożyć takie doświadczenie na wpływy polityczne (dobre lub złe). Ale to, czego nauczymy się w czasie młodzieńczych podróży, powinno przełożyć się na poczucie odpowiedzialnego globalnego obywatelstwa – zobowiązanie, by starać się ze wszystkich sił naprawiać świat. Niech kolejne pokolenie studentów-podróżników poradzi sobie lepiej z przekładaniem aspiracji na rzeczywistość, niż udało się to mnie i mojemu pokoleniu.
Gareth Evans – pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych Australii (1988-1996) i prezesa International Crisis Group (2000-2009). Obecnie jest rektorem Australijskiego Uniwersytetu Narodowego. Jest jednym z przewodniczących nowojorskiego Global Center for the Responsibility to Protect oraz Center for Nuclear Non-Proliferation and Disarmament z siedzibą w Canberze. Napisał książkę The Responsibility to Protect: Ending Mass Atrocity Crimes Once and For All, był też współautorem : Nuclear Weapons: The State of Play 2015.