Całkiem nieoczekiwanie odkryłem jedną z najsmutniejszych i najładniejszych płyt tego roku. Idealną na ten czas, kiedy wiosna ciągle nie chce się zacząć.
REKLAMA
Właściwie nie wiem, co zadecydowało, że właśnie na ten album – płytę „Winter King” Tylera Butlera - zwróciłem uwagę, że to właśnie ten krążek wyciągnąłem z potężnego stosu nowości i zacząłem mu się baczniej przysłuchiwać. Przecież podobnych artystów są na świecie setki i codziennie ukazuje się co najmniej kilka płyt, na których samotni singer/songwriterzy i singer/songwriterki niemal ekshibicjonistycznie zwierzają się ze swoich najbardziej choćby intymnych problemów, w konfesjonałach swoich własnych sypialni, które przecież bez problemu mogą się dziś stać studiami nagraniowymi. Uzbrojeni tylko w akustyczne gitary, własny głos i pomysł na to, jak zaśpiewać o tym, co najbardziej boli tak, żeby słuchacz poczuł ten ból równie mocno.
Już po pierwszych taktach czułem, że ten kanadyjski artysta radzi sobie z tym znakomicie, że bez najmniejszego problemu wyzwala we mnie potężne dawki najsilniejszych emocji. Uczuć niemal nie pozwalających słuchać tej płyty spokojnie od początku do końca, bez poczucia rozrywania ran, które wcale nie chcą się zabliźnić, a może raczej – którym konsekwentnie zabliźnić się nie pozwalam, choć wszyscy dookoła mówią, że to kompletnie idiotyczne.
Może to dlatego, że Butler jest tak skrajnym minimalistą? Na jego płycie słychać w zasadzie tylko akustyczną gitarę, na której zresztą gra bardzo oszczędnie. Tak oszczędnie, że czasem głośniejszy jest dźwięk przesuwania palców po strunie, niż uderzanie w nią. Słychać tylko jego mocny, choć jednocześnie niezwykle łagodny i ciepły głos. Może to dlatego, że mimo tej ekstremalnie uproszczonej formy, każda z piosenek na tej płycie oparta jest na charakterystycznej, często bardzo ładnej melodii. Może to dlatego, że teksty Butlera tak bardzo przemawiają do wyobraźni, a narysowane za pomocą pełnych smutku obrazów historie, które opowiada w swoich piosenkach, długo nie chcą wyjść z głowy.
To wszystko łączy się w bardzo spójną całość, „Barghest” to tylko początek tej wyprawy w krainę najczarniejszych zakamarków wyobraźni i pamięci. Dalej jest jeszcze dziewięć kolejnych piosenek, równie ponurych, równie mrocznych, równie smutnych, równie poruszających. I każda kolejna uświadamia, że słowa które usłyszeć można na początku tej płyty, o tym, że „jedyną rzeczą, której się boisz, jest zapadająca ciemność” są, owszem, prawdą, ale prawdą tylko częściową. Są bowiem jeszcze tysiące innych rzeczy, których się boję. Boję się potwornie.
