Omar i Cedric – para prawdziwych mistrzów nietypowego rocka – powraca. Powraca na dodatek w znakomitej formie. Muzycy nagrali właśnie jedną z płyt roku. Bez dwóch zdań.

REKLAMA
Doprawdy trudno powiedzieć, dlaczego o tym zespole nie piszą jeszcze wszyscy: zawsze tak bardzo czujni bloggerzy, serwisy muzyczne, ostatnie papierowe pisma, które zostały jeszcze na opuszczonym przez wszystkich posterunku. Było nie było to prawdziwa supergrupa, na dodatek ze składem tak mocnym, że z miejsca stawia na baczność wszystkich, którzy choćby tylko mniej więcej orientują się w tym, co słychać dziś na rockowej scenie.
Oto bowiem do pary nierozłącznych od dwóch dekad artystów: niezwykle oryginalnego gitarzysty Omara Rodrigueza-Lopeza i słynącego z niemal desperackiej żywiołowości na scenie wokalisty Cedrika Bixlera-Zavali, dołączyła inna wielka gwiazda rockowego grania, basista Flea, znany przede wszystkim oczywiście ze składu grupy Red Hot Chili Peppers, a skład uzupełnił perkusista, z którym ci muzycy współpracowali już w zespole The Mars Volta, Dave Elitch.
Tak, Cedric i Omar wymyślili zupełnie nowy projekt, który sprawia wrażenie połączenia wszystkiego, co najlepsze w ich dwóch najpopularniejszych wcześniejszych zespołach: At The Drive-In i The Mars Volta, sprawia wrażenie uwolnienia się wreszcie z – nie ma co się bać takich słów – pułapki i ślepej uliczki w jakie najwyraźniej zabrnęli ostatnio pod tym ostatnim szyldem, wikłając się coraz bardziej w coraz bardziej hermetyczne zakamarki prog-rockowych eksperymentów.
Tym razem, wszystko wskazuje na to, tych czterech doświadczonych muzyków postanowiło po prostu dobrze się zabawić. Zamknęli się w domowym studiu, którego właścicielem jest Flea i nagrali zestaw kilku utworów, które porażają i zachwycają, przy których nie sposób stać spokojnie. Są – zwłaszcza w porównaniu z prawdziwymi suitami, które powstawały w ramach działalności The Mars Volta – niemal banalnie proste, ale ten banał w tym przypadku paradoksalnie działa na ich korzyść. Są punkowo dynamiczne, są porywające. Świetne melodie, refreny, które zapamiętuje się w zasadzie natychmiast, charakterystyczne gitarowe zagrywki, niepowtarzalne linie basowe i ten niemożliwy do pomylenia z żadnym innym głos – wygląda na to, że Antemasque to niemal idealne połączenie doskonale znanych, a jednocześnie – brzmiących w nowym kontekście wyjątkowo świeżo elementów.
Rzadko się ostatnio zdarzają płyty, które nie są albo zestawem dwóch, trzech ciekawych singli, ukrytych wśród kilku poślednich wypełniaczy, albo spójnym materiałem, który działa tylko jako całość, bo kiedy wyciągnie się zeń którykolwiek element, którąkolwiek piosenkę, okazuje się, że same w sobie są one raczej miałkie. W tym przypadku jest zupełnie inaczej – czwórka doświadczonych muzyków dostarczyła swoim fanom dziewięć piosenek, z których co najmniej siedem mogłoby być mocnymi, broniącymi się znakomicie zupełnie samodzielnie singlami. Bez dwóch zdań – słychać od razu, że chodzi o czterech wyjadaczy. Może i starych, ale z pewnością nie stetryczałych - pełnych energii i pomysłów.
Zespół zaczął już – na razie jakby nieśmiało – koncertować. Oby czym prędzej dotarł gdzieś, gdzie będzie go można zobaczyć. Ten materiał na koncercie może nabrać jeszcze większej energii.
Antemasque - Momento Mori