To może być kolejne odkrycie wyciągnięte z zakamarków sceny alternatywnej w jasny blask festiwalowych reflektorów. Warto posłuchać płyty tej grupy zanim zacznie objeżdżać festiwale w całej Europie.
REKLAMA
Mannequin Pussy to zespół, o którym póki co nie słyszał prawie nikt, oprócz tych, którzy naprawdę uważnie śledzą wszystkie nowości na amerykańskiej scenie alternatywnej. To zespół, który na razie bardzo pracowicie i powoli pnie się po szczeblach popularności, wciąż jeszcze będąc na tych jej stadiach, w których wszystko dzieje się w żółwim tempie i przychodzi z wielkim trudem. Ale to wszystko może nagle przyśpieszyć w iście astronomicznym tempie. Bo ta grupa ma na to świetne zadatki.
Zespół pochodzi z Filadelfii i istnieje właściwie od zawsze – tworzy go trójka przyjaciół, którzy znają się od dziecka i od dziecka bawili się w granie w zespole. Aż wreszcie nadszedł czas, żeby te zabawy przenieść na zupełnie inny poziom. Zaczęły się wielogodzinne próby w garażu, uczenie się piosenek ulubionych zespołów, wreszcie – pisanie pierwszych autorskich utworów. Czyli to, co zawsze dzieje się na początku historii zespołu. Potem – mniej więcej trzy lata temu – zaczęły się pierwsze próby pokazywania swojej twórczości innym: muzycy wydawali swoje kolejne kasety demo i zaczęli grać pierwsze koncerty, najpierw w swoim rodzinnym mieście, a potem oczywiście w nieodległym przecież, a o wiele ważniejszym na scenie muzycznej Nowym Jorku.
Aż wreszcie przyszedł czas na debiutancki album. Materiał zatytułowany był „Gypsy Pervert”, ukazał się nakładem wytwórni Tiny Engines, początkowo wyłącznie na kasecie. I szybko okazało się, że to wielki sukces – cały nakład wyczerpał się bardzo szybko, a blogosfera wykwitła nader pozytywnymi recenzjami tego pełnego energii debiutu.
I nic dziwnego, bo ta płyta rzeczywiście bez trudu zachwyci każdego, kto lubi brudne, ostre, dzikie granie. To niezbyt obszerny zestaw krótkich piosenek, w których wyraźnie słychać dwa nurty: mocne, choć przebojowe, punkowe granie i delikatniejsze, niemal ocierające się o liryzm piosenki. Tak jakby w poszczególnych utworach walczyły ze sobą dwie strony osobowości charyzmatycznej liderki zespołu, Marisy Dabice.
Ta grupa zdaje się mieć dziś wszystko, co powinno wystarczyć, żeby stać – choćby tylko chwilowym – fenomenem sceny alternatywnej. Dobre piosenki, świetne koncerty, wokalistkę, od której nie można oderwać oczu. Ciekawe czy to wystarczy. Ciekawe czy będzie miał jeszcze do tego wszystkiego trochę szczęścia. Ciekawe, czy tak jak inne fenomeny tego typu z zespołami Perfect Pussy czy Speedy Ortiz na czele, za rok albo dwa trafi do festiwalowego obiegu, dzięki czemu zagra np. na katowickim Offie. Kto wie? Może tej trójce młodych muzyków się powiedzie. Wygląda na to, że im się to należy i że będą potrafili wykorzystać swoje pięć minut.
