Ten amerykański zespół swoją nową płytą potwierdził wszystkie nadzieje, które wcześniej wywołał. I sprawił, że za nic nie da się go umieścić w szufladce emo.
O pochodzącym z małej miejscowości Willimantic w stanie Connecticut zespole o wiecznie zmieniającym się, wieloosobowym składzie i zawrotnej nazwie The World Is A Beatiful Place And I Am No Longer Afraid To Die głośno było już od dawna, choć do tej pory cały hałas wokół niego ograniczał się raczej tylko do miłośników sceny naprawdę alternatywnej. Istniał od kilku lat, grał maleńkie koncerty w piwnicach i prywatnych mieszkaniach, wydawał niezliczone single i split single nakładem miniaturowych wytwórni niezależnych.
Ale z czasem, powoli, zaczynało być o nim głośniej w coraz szerszych kręgach - zaczęły o nim pisywać nawet te większe muzyczne media, zainteresowały się nim większe wytwórnie, a przede wszystkim słynna Topshelf Records, zaczęli go zapraszać organizatorzy coraz większych imprez - w ostatnich latach zagrał m.in. na festiwalach South By South West w Austin i CMJ w Nowym Jorku - ważnych miejscach dla młodych zespołów szukających szans na szerszą popularność.
I wygląda na to, że zespół w pełni tę szansę wykorzystał. Już o jego poprzednim wydawnictwie, krótkiej epce, zatytułowanej „Between Bodies”, będącej wynikiem kolaboracji z recytującym swoje wiersze na tle muzyki grupy poetą Christopherem Zizzamią, było dość głośno. Ale na dobre wszystko wybuchło dopiero teraz, kiedy nakładem potentata niezależnej sceny, wytwórni Epitaph, ukazała się - formalnie rzecz biorąc: druga - pełnowymiarowa płyta grupy, album zatytułowany „Harmlessness”. Zajmujące się alternatywną muzyką media oszalały na jej punkcie, o zespole jest coraz głośniej i wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie będzie się o nim dużo mówiło - zwłaszcza, że właśnie wyrusza na długą trasę po całej Europie.
Amerykańcy muzycy w pełni na to zasłużyli. Przygotowali bardzo dojrzałą, przemyślaną, spójną, choć jednocześnie różnorodną płytę. To już nie jest tylko klasyczne emo, do którego renesansu ci muzycy bardzo mocno się przyczynili, to zdecydowanie coś więcej.
Jasne, nadal jest w tej muzyce mnóstwo emocji - muzycy grupy nie po raz pierwszy okazują się mistrzami tworzenia za pomocą swoich instrumentów przejmującego klimatu. Ale na poziomie czysto muzycznym na tym długim albumie dzieje się mnóstwo ciekawych i zaskakujących rzeczy: członkowie grupy śmiało łączą elementy klasycznego emo z inspiracjami płynącymi z innych gatunków: od indie rocka do rocka progresywnego. Zamieniają to wszystko w piękne, poruszające piosenki, w których dopracowane są najdrobniejsze elementy: od znakomitych pomysłów na gitarowe riffy, przez porywające rozwiązania rytmiczne - perkusista momentami osiąga poziom iście kosmiczny, aż do świetnie wymyślonych dialogów dwojga wokalistów. Nic dziwnego, że ta niezwykła płyta zbiera same znakomite recenzje. Zasługuje na to w pełni.