Nie mogę przestać słuchać tej zaskakującej pod wieloma względami piosenki, zastanawiając się, jak niezwykła, choć przecież w jakimś sensie zupełnie zwyczajna jest opowiedziana w niej historia.
REKLAMA
Wszystko zaczęło się leniwego niedzielnego poranka, bo przecież wszystkie niedzielne poranki są leniwe, a czasem w życiu dzieje się tak, że leniwe są właściwie wszystkie poranki, wszystkie przedpołudnia, wszystkie wieczory i wszystkie noce.
Zwłaszcza noce.
Dostałem tą piosenkę w prezencie, zupełnie niespodziewanie, zupełnie znienacka, w momencie, w którym nie wyobrażałem sobie w ogóle, że ktoś mógłby mi dać taki prezent, że ktoś mógłby mi powiedzieć coś takiego. Na dodatek ktoś, od którego, uświadamiałem sobie to coraz bardziej, chyba rzeczywiście chciałbym coś takiego usłyszeć. Więc zjadłem arbuza, bo to był właśnie taki dzień, kiedy na śniadanie mógł być tylko arbuz właśnie i zacząłem słuchać.
Zacząłem słuchać i umarłem.
Natychmiast, na miejscu, bez chwili wahania, bez zastanowienia się, bez żadnych wątpliwości. Umarłem z absolutnego zachwytu, z poczucia niewiarygodnego zaskoczenia, ale i z bolesnej świadomości, ile takich skarbów, takich pereł, plącze się gdzieś na cudzych półkach z płytami, na cudzych twardych dyskach, plącze się, żeby nigdy nie wpaść w moje ręce i w moje uszy. Od początku zachwycił mnie ten pomysł, ta schowana, ale przecież łatwa do wydobycia melodia, ten potwornie niezgrabny, a jednak w jakiś sposób zachwycający akcent. A przede wszystkim ten tekst, ta opowieść, ta historia.
Tego dnia, tej leniwej niedzieli, przesłuchałem ten utwór jeszcze ze sto razy, ucząc się go prawie na pamięć i zastanawiając się nad każdym słowem, nad każdym zdaniem, nad każdym zwrotem akcji w tej w sumie przecież tak zwyczajnej historii.
Zastanawiając się, jakie to mocne, kiedy ktoś wkracza w czyjeś życie „jak ptak, który wpada do kuchni i zaczyna rozbijać wszystko”, jak pięknie jest „dzielić z kimś nawet pastę do zębów”, jak cudownie poznaje się z kimś „pieszcząc nawzajem swoje blizny, unikać zbytniego zbliżenia, żeby nie dowiedzieć się ani trochę za dużo”, jak gorące jest „szczęście, które jest jak wirus, docierający do każdej komórki chorego ciała”, jak wielkie wrażenie robi, kiedy usłyszy się od kogoś: „kiedy myślisz, że kochasz mnie najbardziej, jak potrafisz, ja kocham cię jeszcze trochę bardziej”, jak zwyczajnie dobrze jest móc pytać kogoś, „czy lubi The Smiths”, jak bardzo czasem potrzeba „zostawiać odciski palców w całym pokoju”.
A jednocześnie zastanawiałem się, jak ogromny bywa czasem lęk przed tym wszystkim, jak potworne jest poczucie, że wcale nie jest się na to gotowym, jak bardzo w jakimś sensie wcale się tego nie chce i od tego ucieka w panice.
A jednocześnie zastanawiałem się, jak ogromny bywa czasem lęk przed tym wszystkim, jak potworne jest poczucie, że wcale nie jest się na to gotowym, jak bardzo w jakimś sensie wcale się tego nie chce i od tego ucieka w panice.
Nie mogłem przestać słuchać tej piosenki, idealnego soundtracku do toczącej się w mojej głowie wojny. I dopiero potem, zacząłem szperać, dłubać, dowiadywać się. Że to strasznie stara piosenka – wydana w przedostatnim roku poprzedniego wieku, że to hiszpański zespół, który w swoim czasie był wielki, kultowy i niemal legendarny w swej ojczyźnie, że grał eksperymentalną muzykę, zawieszoną gdzieś między post rockiem, slow corem, rockiem progresywnym i kilkoma innymi gatunkami, że ma w dorobku kilka płyt.
Ale to wszystko było właściwie nieważne. Ważne było to, co ta piosenka ze mną zrobiła. Że zacząłem myśleć o sprawach, o których wydawało mi się, że nigdy już nie pomyślę, nawet jeśli wciąż tak bardzo się ich boję. I jeszcze to, że Nick Drake przestał być dla mnie tylko martwym nazwiskiem z rockowej encyklopedii. Więc bardzo dziękuje za ten prezent, nawet jeśli wiem bardzo dobrze, aż za dobrze, że już nic więcej z niego nie wyniknie.
