To absolutnie niesprawiedliwe, że nie dostał w tym roku Oskara. Na pocieszenie warto więc przypomnieć, że czasem nagrywa też piosenki. Świetne piosenki.

REKLAMA
Listopad. Dużo złego można powiedzieć o tym miesiącu. Na szczęście ostatnio można powiedzieć o nim wreszcie także coś nieco pocieszającego. Listopad staje się miesiącem festiwali filmowych. Znakomitych festiwali filmowych. Więc bardzo adekwatnych do tego momentu w kulturalnym kalendarzu będzie kilka słów na temat muzyki, która ma wiele wspólnego z filmem, choć wcale nie w sposób oczywisty i najprostszy.
Oglądając film za filmem przypominam sobie jedną z najgorętszych popkulturowych debat sprzed kilku miesięcy, w której szczęśliwie mogłem stanąć obok i nie musiałem dokonywać jednego z najbardziej definiujących gust wyborów: Michael czy Ryan. Z tej prostej przyczyny, że absolutnie uwielbiam i w pełni doceniam ich obu: Fassbendera za umiejętność tak daleko idących przeobrażeń swego wizerunku i tak zaskakującą rozpiętość granych przez niego postaci, Goslinga… w sumie za to samo. No i za te wszystkie łzy, które wywołał we mnie za sprawą roli w „Blue Valentine” i tą zazdrość o to, że można być tak zdeterminowanym, wiernym i prostodusznie dobrym, jak postać, którą gra w „Drive”. I za parę innych drobiazgów.
I jeszcze za to: płytę, której w 2009 roku, kiedy ujrzała światło dzienne, prawie nikt nie zauważył, bo Gosling był przecież wówczas gwiazdą tylko dla williamsburskich hipsterów, którzy w przerwach między kolejnymi mumble core'owymi filmami zachwycali się „Half Nelsonem”, a wcześniej „Fanatykiem”. Płytę, którą nagrał w duecie z Zachem Shieldsem i dziecięcym chórem, pod nazwą Dead Man's Bones, płytę wypełnioną raczej łagodnymi, choć czasem nabierającymi nieco zaskakującej dynamiki folkowymi piosenkami, płytę zdecydowanie nie rewelacyjną, ale wystarczająco dobrą, żeby poświęcić jej trochę uwagi. Płytę, na której znaleźć można kilka pięknych melodii, robiących, dzięki dziecięcym głosom, wrażenie o wiele większe, niż gdyby były wykonane bez udziału chóru. Płytę, która ani przez moment nie sprawia wrażenia albumu nagranego przez znudzoną gwiazdę filmową, tylko po to, żeby odciąć kolejny kupon od swojej sławy.
Ta płyta ma kilka momentów, w których potrafi zmrozić, porazić i zahipnotyzować, w których potrafi oderwać od rzeczywistości i przenieść w jakiś zupełnie inny, tajemniczy i mroczny jak listopadowy dzień świat. Choćby ta piosenka - niepokojąca, rozedrgana, pełna wewnętrznego niepokoju, który sprawia wrażenie, jakby w każdym momencie może przekroczyć granice bezpieczeństwa i wybuchnąć nagle czymś zupełnie niespodziewanym. A kiedy jeszcze obejrzy się znakomity teledysk, czy może raczej krótkometrażowy film, na poły dokument, na poły wypełnioną atmosferą tajemnicy i niepewności fabułę, przygotowaną przez Goslinga i Shieldsa, wrażenie, że w tym utworze czai się coś niezwykłego, staje się niemal namacalne.