Reklama.
Już dawno nie słuchałem żadnej nowej płyty z takim nabożeństwem, z takim niepokojem, z tak wielkimi oczekiwaniami i tak ogromnym niepokojem. Bo ileż legend wcześniej zdążyło się unieważnić, ileż ważnych zespołów zdezawuować, ileż spiżowych postaci nadkruszyć, ileż autorytetów pozbawić się wartości na własną prośbę. A ten zespół miał przecież do stracenia tak wiele, o wiele więcej niż mnóstwo innych zespołów nie istniejących przez długi czas, a potem powracających po latach na scenę. Miał do stracenia prawdziwą legendę, która powstała wokół jego twórczości, wokół jego skromnego przecież w gruncie rzeczy, jeśli chodzi o ilość - to tylko dwie płyty długogrające i kilka epek - dorobku, wokół jego, nieco ekscentrycznego, nieco tajemniczego, nieco przecież też przewrażliwionego na własnym punkcie, lidera. Miał do stracenia pozycję prawdziwego fundamentu, na którym zbudowanych zostało co najmniej kilka ważnych dla współczesnej sceny alternatywnej gatunków, co najmniej kilkanaście karier dzisiejszych jej gwiazd.
I kiedy dziś czyta się pierwsze recenzje najnowszej płyty My Bloody Valentine, na którą zespół kazał czekać swoim wielbicielom ponad dwie dekady, bardzo często powtarza się w nich podobne zdanie: dokładnie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem „Loveless” (albo ewentualnie: „Isn't Anything”) - czyli starsze płyty zespołu - i dokładnie pamiętam, że od tego momentu nic już nie było takie samo.
I ja też mogę napisać dokładnie to samo: dokładnie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem starsze płyty zespołu i dokładnie pamiętam, że od tego momentu nic już nie było takie samo. To nie było zaraz po tym, kiedy ukazały się te płyty, musiało minąć trochę czasu, zanim przebiły się przez królujący wówczas w mojej głowie punkowy hałas. Ale kiedy się przebiły, zrobiły we mnie spory zamęt, prawdziwe walentynki zalane krwią dotychczasowych muzycznych przyzwyczajeń i oczekiwań. W pierwszej chwili wydawało mi się, że coś jest nie tak z kasetą, na której była nagrana ta muzyka, że magnetofon wciągnął taśmę - o ile ktokolwiek w erze cyfrowych plików pamięta jeszcze co to w ogóle znaczyło i jaki dramat potrafiło zwiastować. Ale kiedy okazało się, że z nośnikiem wszystko jest w porządku i że to jest właśnie taka muzyka, która absolutnie wykracza poza znany mi horyzont, nie było innego wyjścia, jak tylko ten horyzont diametralnie poszerzyć. Kiedy zrozumiałem, że można nagrywać muzykę, która składa się z tylu warstw, kiedy dotarło do mnie, że gitary mogą tworzyć tak potężną lawinę dźwięku, kiedy przekonałem się, że można w zupełnie inny niż wszystkie znane mi do tej pory sposoby, nasączać swoje granie niepojętą wprost melancholią, kiedy na dodatek odkryłem te wszystkie piękne melodie, ukryte pod tą grubą warstwą hałasu. Od tego momentu słuchanie muzyki rzeczywiście nigdy nie było już takie samo.
Pamiętam też doskonale drugi ważny moment, kiedy ścieżka tego zespołu przecięła się z moją. W samym środku ciemnej nocy, po drugiej stronie oceanu, po kilku godzinach głośnej muzyki, dobiegającej z kilku scen. Ale kiedy ta czwórka muzyków zaczęła grać swoje kompozycje, te najstarsze i te zupełnie nowe, które - nie wiedziałem wtedy tego jeszcze, a i chyba nie wierzyłem w to do końca - trafią koniec końców na najnowszą płytę, wydaną dopiero ponad trzy lata później, stanąłem w miejscu i nie mogłem się ruszyć. Potęga tego monumentalnego hałasu była obezwładniająca. Był wszechobecny, wszechpotężny, wszechogarniający. Powalał, porywał i rzucał na kolana. Nie dawał przejść nad sobą spokojnie i nie dawał spokoju. Nie pozwalał się nie zauważyć, a na dodatek - jak się miało okazać już później - nie pozwalał o sobie zapomnieć. Na długo. Nawet bardzo długo.
I już choćby te dwa momenty, związane z tym zespołem i jeszcze całe mnóstwo momentów, które zdarzyły się gdzieś pomiędzy nimi, sprawiły, że kilka dni temu zacząłem przesłuchiwać najnowszą płytę grupy z drżeniem rąk. I szybko okazało się, że nie zawiodłem się ani trochę, ani przez moment. Że ten legendarny zespół zdołał bez żadnego trudu podtrzymać swoją legendę. I że tegoroczne walentynki będą za jego - choć przecież nie tylko za jego, życie samo w sobie potrafi czasem zrobić w głowie równie głośny hałas - sprawą, krwawe jak chyba nigdy dotąd.
Przemysław Gulda