Te dziewczyny były wtedy naprawdę wściekłe. I naprawdę były na krawędzi. Aż dziwne, że udało im się w tej sytuacji przygotować coś tak porywającego.

REKLAMA
Jest początek lat dziewięćdziesiątych, gdzieś na amerykańskiej prowincji dzieje się coś, co przewróci na dobre do góry nogami porządek na scenie muzycznej: scena grunge, istniejąca sobie spokojnie w Seattle przez kilka lat, nagle trafia na pierwsze strony gazet. Niejako przy okazji odblask oświetlających takie zespoły jak Nirvana czy Pearl Jam reflektorów pada też na zespół Hole. Zespół, który w gruncie rzeczy różni się bardzo mocno od całej reszty świeżo upieczonych gwiazd: nie dość, że gra o wiele prostszą, o wiele bardziej przebojową, o wiele bardziej punkową muzykę, na dodatek składa się w zasadzie z samych dziewcząt. Wściekłych dziewcząt. Dziewcząt zapamiętale niszczących siebie same. Dziewcząt zdesperowanych. A jednak niezwykle utalentowanych. Wchodzą wtedy do studia, żeby nagrać swoją drugą płytę, album „Live Through This”. Płytę, która okaże się znakomita, umieści zespół na szczycie popularności i pozwoli mu koncertować na całym świecie.
Ale zanim nadejdzie sława, czeka je jeszcze cała serią dramatów: jedna z nich traci męża, który popełnił samobójstwo, druga jest w narkotycznym ciągu, trzecia przedawkowuje i umiera. I tak mogłaby się skończyć ta historia. Ale nic z tego - zgodnie z tytułem tej płyty: jakoś trzeba przez to wszystko przejść. Dziewczęta, choć z wielkim trudem, podnoszą się z ziemi, udaje im się znaleźć nową basistkę o temperamencie równym swojej poprzedniczce i wyruszają na trasę koncertową. Trasę podczas której dają znakomite, wyraźnie napędzane skrajną desperacją, koncerty. To jest ich czas.
O tym wszystkim i jeszcze o kilku innych historiach opowiada film, który powstał już jakiś czas temu, a który po prostu musi zobaczyć każdy, kto interesuje się współczesną historią muzyki rockowej. Chodzi o „Hits So Hard”, poruszającą opowieść o Patty Schemel, perkusistce Hole.
To jeden z najciekawszych muzycznych dokumentów w ostatnim czasie, nawet jeśli, a może poniekąd właśnie dlatego, że nie jest uporządkowany, linearny, usystematyzowany i grzeczny. Wręcz przeciwnie - opiera się w dużej mierze na prywatnych nagraniach artystki z wielu lat jej życie, przez co sporo w nim chaosu, niewyraźnych ujęć i brudnych - zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym - obrazów. Ogromne wrażenie robią choćby całkiem intymne, domowe zdjęcia z czasów, kiedy Schemel była bardzo blisko z Love i Cobainem, mieszkała wraz z nimi w jednym domu i zajmowała się wychowywaniem ich bardzo jeszcze wówczas małej córki, kiedy rodzice wyruszali w trasy koncertowe swoich zespołów - to rzut oka na, wydawałoby się, prześwietlone już ze wszystkich stron i na wszystkie sposoby, a jednak od tej strony nigdy i nigdzie jeszcze nie pokazywane, życie Cobaina, to znakomite odarcie go z otoczki żyjącej legendy i pokazanie go jako prawdziwego człowieka, wygłupiającego się, bawiącego ze swoją córką, będącego zupełnie normalnym, zwyczajnym, dorosłym, ale nie do końca przecież dojrzałym, chłopakiem. Bardzo odważnie mówi się w tym filmie także o tematach niepoprawnych, takich, które najczęściej zamiata się pod dywan: o narkotykach, o homoseksualizmie, o seksizmie na scenie rockowej, o egocentryzmie i gwiazdorstwie, silniejszych od więzów przyjaźni. Mówi się też wyraźnie o tym, że osoba, która zasiada za perkusją, choć zawsze najmniej ją widać, jest często najważniejsza w zespole.
Po nowojorskiej premierze tego filmu miała miejsce rzecz niezwykła - podczas afterparty w jednym z brooklyńskich klubów, troje członków z oryginalnego składu miało stanąć razem na scenie. I kiedy już się na niej znaleźli, całkiem nieoczekiwanie dołączyła do nich ta czwarta - ta, która rozbiła wtedy zespół, ta, która bez żadnych zahamowań opowiada w filmie o swojej nielojalności, ta o której spektakl, przygotowany przez parę najgorętszych artystów w środowisku dzisiejszego polskiego teatru, Monikę Strzępkę i Pawła Demirskiego, można zobaczyć w ramach rozrastającej się z roku na rok coraz bardziej sekcji teatralnej na tegorocznym festiwalu Open'er, a na co dzień - w jednym z wrocławskich teatrów, Courtney Love. I razem zagrali kilka piosenek, które dwadzieścia lat temu grali na największych scenach całego świata, zagrali je po latach bez żadnych pretensji do siebie, bez wyciągania starych brudów. I to byłaby piękna ostatnia scena w tym filmie.

Przemysław Gulda