Z pozoru ten zespół nie ma najmniejszych szans na zrobienie szerszej, międzynarodowej kariery. No bo z czym do ludzi z tak absurdalnie niemedialną nazwą? No bo ile zespołów z Estonii zrobiło wcześniej szerszą, międzynarodową karierę? No bo gdzie z tak ostentacyjnie niedzisiejszą muzyką?
A jednak! Wszystko wskazuje na to, że to będzie jedno z największych odkryć tego roku, zespół, który będzie święcił tryumfy na mniejszych scenach wielu ważnych festiwali. O wszystkim zadecydować może bowiem to, co wydarzyło się na styczniowym festiwalu Eurosonic w holenderskim Groningen – miejscu, gdzie branża muzyczno-festiwalowa spotyka się, żeby ustalić plany na najbliższy sezon.
Nazwę tego zespołu można było usłyszeć w kuluarach tej imprezy niemal co chwilę – podawali ją sobie organizatorzy festiwali, sugerując, że warto zobaczyć, jak ten zespół sprawdzi się na żywo, dziennikarze prześcigali się, żeby wcześniej od innych napisać o tych czterech sympatycznych brodaczach.
A potem Estończycy zagrali koncert. Znakomity koncert w zapchanej do granic możliwości auli szkoły muzycznej w Groningen. I wszystko było jasne – tak, to będzie „następna duża rzecz”. Energia, żywiołowość, szczerość, a na dodatek – znakomite piosenki i świetne teksty.
Muzycznie grupa jest gdzieś pomiędzy akustycznym folkiem a przebojowym, choć lekko podniosłym indie rockiem, czyli mniej więcej tam, gdzie o wiele bardziej znani Amerykanie z The Decemberists. Z tym zespołem łączy zresztą Estończyków także zamiłowanie do opowiadania w swoich piosenkach niemal filmowych historii. Takich jak choćby ta z tytułowej kompozycji z ich najnowszej płyty, „Good Man Down”, o kobiecie, która zawsze odchodziła bez żadnej litości. A tak znakomitych piosenek na tym albumie jest o wiele więcej – zdecydowanie warto go nie przegapić!