Z czwartku na piątek weszło w życie zawieszenie broni pomiędzy Izraelem a Hamasem. Nie ma wątpliwości, że to nie koniec konfliktu.
REKLAMA
Wiele komentarzy oraz opinii naczytałem się na temat trwającego dziesięć dni konfliktu. Nawet takich, że premier Beniamin Netanjahu miał problem ze zmontowaniem koalicji i ciążących na nim oskarżeniach o korupcję, sprowokował Hamas by poprawić swoje dołujące notowania. Inne z kolei, że Hamas po raz kolejny usiłował skruszyć „żelazną kopułę” - izraelski system obrony przeciwrakietowej, posyłając na nią ponad 3500 rakiet.
O trwającym od dawna konflikcie izraelsko-palestyńskim dominują dwa dyskursy: proizraelski i propalestyński. Jak na lekarstwo zdystansowanych i obiektywnych analiz.
Dyskurs proizraelski – państwo to w trudnym otoczeniu ma prawo do samoobrony i usprawiedliwionego stosowania także selektywnej eliminacji „terrorystów”. Dominuje realizm – bez mobilizacji i czujności, zdecydowanego działania, Izrael nie ma szans przetrwać wobec zagrożeń związanych z radykalizmem palestyńskim zasilanym przez Syrię Baszara al-Asada i irańskich ajatollahów. Hamas nie uznaje Izraela i nie można dopuścić by zbytnio urósł w siłę.
Dyskurs propalestyński – to Izrael jest prowodyrem, bowiem prowadzi od 1948 r. politykę bezwzględnej okupacji, wspiera ekspansję osiedli żydowskich, dokonuje bezprawnych wywłaszczeń, wprowadza całą masę ograniczeń dla Palestyńczyków w Zachodnim Brzegu, wschodniej Jerozolimie i blokuje Gazę od 2007 r. – czyniąc z tej niewielkiej enklawy więzienie bez dachu dla dwóch milionów Palestyńczyków.
Zbrojne zmagania Hamas kontra Izrael pomiędzy 10-20 maja kosztowały życie 232 Palestyńczyków i 12 Izraelczyków. Natomiast w lipcu-sierpniu 2014 r. konflikt pochłonął 2100 Palestyńczyków i 63 Izraelczyków, a w grudniu 2008 r. izraelska ofensywa lądowa w Gazie oraz bombardowania dorowadziły do 1400 ofiar zabitych po stronie palestyńskiej i 13 ofiar izraelskich.
To jedynie wyliczenie najbardziej krwawych zmagań, a przecież incydentów pomiędzy Hamasem a Izraelem było znacznie więcej.
W tym miejscu pojawia się pytanie – czy jest w ogóle możliwy jest przełom prowadzący do porozumienia pokojowego? Nasuwają się historyczne analogie jak niezwykła wizyta Sadata prezydenta Egiptu w Izraelu w 1977 r., bez niej porozumienie w Camp David z Izraelem byłoby znacznie trudniejsze. To pokazuje, że na skonfliktowanym Bliskim Wschodzie w ogóle możliwa jest zmiana paradygmatu wojna-wojna na wygrana-wygrana, także dla zaciekłych już byłych wrogów. Rozmowy izraelsko-egipskie i zaangażowanie USA, są modelowym studium przypadku namiętnie analizowanym w wielu publikacjach na temat negocjacji.
Proces egipsko-izraelski ma wiele wad, bo np. nie zmienił nawet wrogiego postrzegania Izraela przez przeważającą część społeczeństwa egipskiego, natomiast ma ogromną zaletę – od 1979 r. nie doszło do konfliktu zbrojnego pomiędzy nimi.
Czy taki scenariusz jest możliwy w obecnej sytuacji? Co może być tym przełomem na linii Izrael – Palestyńczycy? Jakie powinny być spełnione warunki? Co zrobić by zakończyć wrogość i głęboką nieufność, że nie jest to zasłona dymna, po to tylko by zadać dotkliwy cios odwiecznemu wrogowi.
Analizując obecną fazę długiego konfliktu niestety nasuwają się bardzo pesymistyczne konkluzje. Palestyńczycy są podzieleni w Gazie rządzi Hamas, a w Zachodnim Brzegu coraz mniej popularny Fatah. Sędziwy Mahmud Abbas po raz kolejny odsunął wybory, także dlatego, że wygrałby w nich Hamas. Zatem Palestyńczycy w tej chwili nie są w stanie wypracować jednolitego stanowiska wobec Izraela. Natomiast w Izraelu od kilkunastu lat dominuje prawica i partie skrajnie religijne, z góry odrzucają jakiekolwiek ustępstwa, a co gorsza w ostatnich dniach część radykałów chce wypędzić Palestyńczyków – obywateli izraelskich. Stanowią oni 20% ludności Izraela – i przemoc wobec nich – być może zniweczyła w miarę pokojowe współegzystowanie Arabów i Żydów. Wygląda, na to, że radykałowie żydowscy otworzyli kolejny front w długiej wojnie z Palestyńczykami.
Czy administracja Bidena może się zaangażować w proces pokojowy – z jednej strony wykorzystując wszelkie możliwość nacisku, szczególnie na Izrael? Wątpię. USA od wielu lat mają inny priorytet w polityce zagranicznej - są nim Chiny. Waszyngton wcześniej wielokrotnie próbował szukać rozwiązań, a prezydent Clinton nawet osobiście zaangażował się w mediacje. Wszystkie te starania zakończyły się fiaskiem. Ponadto dla Palestyńczyków USA są zbyt proizraelskie by odgrywać rolę wiarygodnego mediatora z drugiej jednak strony trudno znaleźć bardziej wpływowego od USA mocarstwa na Bliskim Wschodzie.
Załóżmy, a to jest jedynie fantazjowanie, że Hamas i Fatah dochodzą do porozumienia, a przede wszystkim ten pierwszy uznaje Izrael. Z kolei po kolejnych wyborach w Izraelu wygrywa koalicja propokojowa i ma silny mandat społeczny. To jedynie pierwszy krok. Drugim krokiem są bardzo trudne kwestie. Rozpoczynają się negocjacje i na stole pojawiają się następujące pytania: co z prawem do powrotu 6 milionów uchodźców palestyńskich, co z 650 tysiącami osadników żydowskich, co ze wschodnią Jerozolimą, administracja Trumpa uznała jej aneksję przez Izrael, co z granicami Zachodniego Brzegu i dostępem do wody? I wiele innych tematów.
Przypomnę, że część powyższych kwestii było na wokandzie w lipcu 2000 r. na szczycie „ostatniej szansy” w Camp David. Ehud Barak i Jaser Arafat usiłowali się z nimi zmierzyć –bez powodzenia – a pod koniec września tamtego roku wybuchła II intifada, która pochłonęła tysiące ofiar i jeszcze bardziej oddaliła możliwość konstruktywnego procesu pokojowego.
Na razie nie ma nawet jakichkolwiek przesłanek by być choćby bardzo ostrożnym optymistą. Jedynie pozostaje dość kolokwialna konkluzja, że na Bliskim Wchodzie wszystko jest możliwe i jednak te topory zostaną w końcu gdzieś głęboko zakopane. Realista zaraz dopowie, szykuje się kolejna odsłona krwawego konfliktu.... w którym przegranymi są Palestyńczycy i Izraelczycy.

