Przeciętny żołnierz ery napoleońskiej ze swojego ciężkiego, ładowanego odprzodowo karabinu mógł oddać nie więcej niż jeden strzał na minutę. I choć doświadczony weteran radził sobie zdecydowanie lepiej, obaj mogli strzelać na odległość nie większą niż 200 metrów. Realia pola walki ów dystans skracały jeszcze bardziej: w efekcie trzymane w żelaznej dyscyplinie czworoboki piechoty stawały niemal twarzą w twarz, aby starcie rozstrzygnąć morderczym atakiem na bagnety. Zrozumiała niechęć do tej formy walki, w której o zwycięstwie decydowało głównie morale, skłaniała wojskowych do prac nad poprawą celności i szybkostrzelności broni.
Widział tę potrzebę również Napoleon Bonaparte, ale gdy Prusak Johan Dreyse przedstawił mu swój projekt karabinu ładowanego odtylcowo, cesarz propozycję zlekceważył. W owych czasach nowości torowały sobie drogę z prawdziwym trudem, a młodziutki przemysł z narzucaniem własnych rozwiązań jeszcze sobie nie radził. Zniechęcony wynalazca powrócił do rodzinnych Prus i tam szlifował swoje projekty.
Co ciekawe, tamtejszy korpus oficerski nowinki przyjmował bardzo ostrożnie, a o sukcesie nowatorskiej konstrukcji zadecydował sam król Fryderyk Wilhelm IV. Ów, choć do wojowania odnosił się sceptycznie, potrafił korzystać z własnej wyobraźni, którą Dreyse pobudził pokazem. W trakcie symulowanej walki okazało się, że nowy karabin można ładować leżąc, choć przeciwnicy podczas tej czynności klęczeli lub stali.
Efekty były piorunujące. Karabin wszedł do wyposażenia pruskiej armii, a uszlachcony von Dreyse - do tajnej rady wojennej. Co więcej, całą armię pruską wyposażyła w karabiny wprawdzie prywatna, ale finansowana i kontrolowana przez rząd pruska fabryka. Choć „wunderwaffe” nie udało się utrzymać w całkowitej tajemnicy, zachowawczość austriackich kół wojskowych ujawniła pod Sadową (1866), po której stronie lufy leży przyszłość.
Straty Prus były ośmiokrotnie mniejsze niż Austrii. Owym sukcesom nie mogła przyglądać się biernie Francja. Karabin który opracował Antoine Chassepot poprawiał kilka niedociągnięć konkurenta, w tym tę, że powstawał wyłącznie w państwowych fabrykach. W 1870 chassepot M1866 skutecznie obnażył niedobory taktyczne pruskiej piechoty. Ta, atakując w starym stylu, napotkała celnych i rażących z większych odległości francuskich wojaków. Efektem było upowszechnienie tyraliery. Prusacy, gdy tylko pojawił się ostrzał, musieli biec, aby… użyć skutecznie własnych karabinów trafiających ze znacznie mniejszych odległości. Wynik wojny był mimo to oczywisty: przegrała niska jakość piechoty mimo znacznie lepszych karabinów. Najważniejsze było co innego: lawinowo wzrosła liczba wystrzelonych pocisków. Przemysł wiedział już, o co należy się bić. Większym interesem niż same karabiny wydawała się być amunicja.
Dlatego też, nim krew wsiąkła w pola bitew, w armii pruskiej zadebiutował produkt braci Mauser. Choć opracowali go jeszcze przed wybuchem wojny, tradycyjnie nie mógł się przebić przez barierę przyzwyczajonych do sprawdzonych rozwiązań wojskowych. Tyle, że po wojnie stało się jasne, że na polu walki decydować będzie szybkostrzelność, a Mauser oferował wiele, nawet 12 strzałów na minutę. Ów sukces zapewniał nabój zespolony. Interes dostrzegł w lot Gerson Bleichroeder, osobisty bankier kanclerza Bismarcka. Dzięki dyskretnemu wsparciu bankierów projekt nabrał ekspresowego tempa, a już w 1874 roku bracia Mauser nabyli od Skarbu Prus dawną Królewską Fabrykę Karabinów.
Transakcji dokonano rzecz jasna w oparciu o dogodny kredyt, który niebawem został skonwertowany na akcje. Te z kolei trafiły do obrotu w 1884, wspierane kolejnym sukcesem jakim było wprowadzenie do sprzedaży kolejnego modelu karabinu wyposażonego w 8 nabojowy magazynek. Ów debiut dla wojskowych oznaczał kolejny skok szybkostrzelności, a dla bankierów - ekspektatywę doskonałych interesów: armia potrzebowała wielkich zapasów amunicji.
Na tym etapie technika militarna przekroczyła granice. Interes narodowy wytwórców rozjechał się kompletnie z rezultatami kalkulacji ekonomicznej. Opłacało się zbroić każdego, kto na uzbrajanie miał ochotę, tym bardziej iż użytkownik naszej broni kupował naszą, a nie obcą amunicję. Nowe czasy wykreowały nowe zawody, a pośród nich międzynarodowych handlarzy bronią. Basil Zaharoff (1889 - 1936) może swobodnie uchodzić za ikonograficznego założyciela tej profesji. Gdy rozpoczął pracę dla Thorsena Nordenfelta, znanego szwedzkiego producenta broni, jego pryncypał uchodził za jednego z potentatów w dziedzinie produkcji amunicji i uzbrojenia. Zaharoff, który przez dziesięciolecia solidnie zapracował na miano „handlarza śmiercią” bardzo szybko zbudował rozległe polityczne kontakty posługując się nadzwyczaj sprawnie przekupstwem, szantażem lub nagłą śmiercią.
Profesjonalizm Zaharoffa prędko zwrócił nań uwagę konkurentów, a w szczególności Vickersa wspieranego przez Rotschildów, najmożniejszy ród finansowy w Europie. Pole do współpracy pojawiło się niemal samo. Armia Cesarstwa Niemiec korzystała z broni Nordenfelta. Vickers dysponował nie lada konkurencją: ciężkim karabinem maszynowym zaprojektowanym przez Hirama Maxima. Mimo pozytywnych prób poligonowych generałowie jak zwykle byli sceptyczni. Ponownie zadecydował głos władcy: Kaizer Wilhelm II poparł zakup, ale powyższe solidnie rozwścieczyło Thorsena Nordenfelta. I nagle spotkała go niespodzianka: Zaharoff, który był już jedną nogą u konkurencji, zagroził zabraniem wszystkich kontraktów, a po drugie armii cesarskiej utrudniono dostęp do finansowania.
Patową sytuację wykorzystali po swojemu Rotschildowie… wymuszając fuzję. Tak w 1888 roku powstała Maxim & Nordenfelt Guns and Ammunition Company. W efekcie CKM, zwany podówczas potocznie Maximem, trafił już bez przeszkód do cesarskiej armii. Ale nie tylko tam. Zaharoff zasłynął techniką prostą, acz skuteczną. Wykorzystując spokój, jaki zapanował w Europie, sprzedawał broń… potencjalnym rywalom. Sprzedawszy Grekom, informował o tym przez pośredników Turcję. Gdy uzbroił się Stambuł, w ten sam sposób przekonywał Moskwę. Motyw zakupu był nie byle jaki, konstrukcja Hirama Maxima wystrzeliwała 300 pocisków na minutę, a w kolejnych wersjach nawet znacznie więcej. Takiej potędze nikt nie potrafił się oprzeć.
Jeszcze trudniej było się oprzeć ciekawej rynkowej metodzie. Dużym państwom oferowano nie tylko samą broń, ale również licencyjną montownię oraz… licencyjną fabrykę amunicji. Co więcej, całość w dogodnym i szytym na miarę finansowaniu. Efektywnie zarządzana produkcja broni dawała fenomenalne rezultaty mnożąc w miliony egzemplarze broni strzeleckiej. Rosły również zasoby magazynowanej przez państwa amunicji. Ale pokój, nie wiedzieć czemu, trwał. Do czasu.
W 1814 żołnierz batalionu piechoty nosił przy sobie nie więcej niż 60 naboi. Produkował jej sam z dostarczonego mu papieru, kleju, pocisku o wadze 27 gramów i 12 gramów czarnego prochu. Batalion piechoty (500) był wstanie oddać do 400 strzałów na minutę, przy czym uważa się, iż salwa częstokroć nikogo nie trafiała. W 1914 roku dwuosobowa załoga niemieckiego Maxima była w stanie wystrzelić do 400 pocisków na minutę, z których średnio co trzeci trafiał, szczególnie wtedy, gdy naprzeciw biegli Francuzi w charakterystycznych czerwonych pantalonach. Wojna, o której do dzisiaj mówi się Wielka, ustaliła absolutne rekordy ofiar broni strzeleckiej, od tamtej pory nie pobite przez nikogo w Europie. Technice zabijania rozwiniętej doskonale dzięki finansowym inwestycjom nie dorównało żołnierskie wyszkolenie.
Ci, którzy potrafią liczyć, wygrali z tymi, którzy uczą, jak ładnie umierać.