Finał kampanii wyborczej za pasem, a polityczni macherzy obydwu konkurentów żałują zapewne, że majowa rocznica historycznej bitwy jest w tym roku mniej okrągła bo… siedemdziesiąta pierwsza. Zeszłorocznym obchodom nie nadano wielkiego propagandowego znaczenia. Trudno się dziwić - polityczna „moda na wojnę” dopiero się rozpoczynała, a najnowsza inwazja wojskowa w Europie wydawała się w owym czasie bezkrwawa. O niskiej skłonności do celebry zadecydowały również względy nieco bardziej przyziemne: jakby nie było, naszym przeciwnikiem w owej bitwie byli Niemcy: dzisiaj naród przyjazny, żeby nie powiedzieć - braterski. O ile zadawanie pytania „jak długo?” nie ma większego sensu, to warto w tym miejscu przytoczyć słowa Władysława Andresa wypowiedziane do generała Pattona: gdybyśmy się znaleźli nagle pomiędzy nimi (wojskami niemieckimi i rosyjskimi) nie trzeba by się decydować, z kim się bić, tylko kogo zaatakować najpierw.
Zeszłoroczne obchody rocznicowe najhuczniej celebrował Szczecin. Powodów znalazło się kilka - pośród nich lokalizacja 12 Batalionu Dowodzenia, który kultywuje tradycje 12 Pułku Ułanów Podolskich, ale też nieznany powszechnie fakt, iż najliczniejsza grupa Kresowiaków, którzy zdecydowali się na powrót do Polski, osiedliła się właśnie na ziemi szczecińskiej. Tu trafiło ich ponad półtora tysiąca. Choć niemal wszyscy już odeszli, w Szczecinie do dziś mieszka pan Marian , który mimo 93 lat na karku zachował jasny umysł i plastyczne wspomnienia o tej historycznej bitwie.
Tylko nieco mniej liczna grupa trafiła na dawniej niemiecki Górny i Dolny Śląsk a to za sprawą… towarzyszy broni. Od lądowania we Włoszech 2. Korpus Polski systematycznie zasilali niemieccy jeńcy i dezerterzy, stanowiąc nota bene jedyne źródło uzupełnianych strat. Dowództwo polskie silnie lansowało to rozwiązanie, choć w szeregach wojska często budziło ono silne kontrowersje. Osobliwie bowiem chętnie rekrutowano doświadczonych żołnierzy z elitarnych jednostek, w tym z „Zielonych diabłów”, czyli podoficerów i żołnierzy 1 Dywizji Spadochronowej generała Heidricha. Dywizji, która z 2 Korpusem zmierzyła się… pod Monte Cassino. Powodem niechęci nie był przy tym fakt walki po przeciwnej stronie barykady. Polska kadra oficerska zaczynała karierę w armiach zaborczych, a w trakcie I wojny światowej rekrutacja w obozach jenieckich stała się podstawowym sposobem budowy armii polskiej we Francji. Niechęć do dawnych jeńców wywoływała ich postawa. Bezwzględne posłuszeństwo rozkazom oficerów, pruski dryl i przesadna zdaniem kresowiaków dbałość o wygląd zewnętrzny sympatii nie zaskarbiały. Oficerom „przysposobieni” żołnierze bardzo odpowiadali. Pancerniacy z chęcią formowali z nich kompletne załogi. Jeńcy ryzykowali wiele. Zgadzając się na wcielenie podpisywali oświadczenie, iż nie obejmuje ich od tej pory konwencja genewska. Mimo, iż zmieniano im nazwiska, po schwytaniu szybko byliby trafili pod ścianę. Mimo wielu różnic wcielani do 2 Korpusu jeńcy zasłużyli sobie na sympatię tych żołnierzy, dla których nie było już powrotu do tej ziemi ojczystej, za którą rzeczywiście walczyli. W efekcie wielu z nich wylądowało w Beuthen, które stało się polskim Bytomiem, ale dla nikogo nie było już prawdziwym domem. Do Beuthen powrócili po wojnie również ci, którzy mimo władania językiem polskim nie zdecydowali się na porzucenie niemieckiej armii. Wszyscy razem spotykali się później w niejednej bytomskiej kopalni. Nigdzie tak jak właśnie w polskim Bytomiu nie powracało pytanie, czy bitwa pod Monte Cassino była faktycznie do czegoś potrzebna.
Aby odpowiedzieć na to - z pozoru oczywiste - pytanie należy rzucić okiem na cały ówczesny front włoski. Front, który na skutek nacisków Rosjan tracił powoli jakiekolwiek znaczenie dla Amerykanów. Była jesień 1943 roku, a w geopolityce zaszły poważne zmiany. Wielka Brytania i jej priorytety nie miały już większego znaczenia. Konferencja w Teheranie rozstrzygnęła o losach tej części Europy, ponieważ Josif Wissarionowicz powiedział wyraźne NIE inwazji na Bałkanach. Włoski but z dnia na dzień stracił znaczenie, a Dwight Eisenhower, administrator głównej potęgi sprzymierzonych, przeniósł się do Londynu, aby stamtąd pokierować obiecanym Stalinowi lądowaniem we Francji. Roosevelt potrzebował sukcesów, ponieważ wielkimi krokami zbliżały się wybory prezydenckie.
W podobnej potrzebie był również Winston Churchill. Rządził od 1940 roku, a na horyzoncie majaczyły już wyraźnie kolejne wybory parlamentarne. Potrzebne były zatem sukcesy i to najlepiej umajone niewielką ilością ofiar. Tymczasem front we Włoszech utknął i nie zanosiło się na łatwe pokonanie Linii Gustawa.
Generał Henry Wilson, który objął schedę do Eisenhowerze, miał w oczach Churchilla dwa poważne atuty: był Brytyjczykiem i był jego protegowanym. W efekcie w lot chwytał pomysły premiera i zdawał sobie sprawę, iż wigor na froncie jest bardzo potrzebny. W wystarczającej ilości miała go dostarczyć spektakularna medialna operacja, dzięki której alianci znaleźliby się w Rzymie bez uciążliwego przełamywania górskiego frontu. Przedsięwzięcie, którego pomysłodawcą był Churchill, w pierwszej wersji miał zakładać lądowanie jednej dywizji. Wybór padł na 3 Dywizję Piechoty Truscotta, ale amerykański generał zdołał się wykręcić od tej samobójczej misji. Nie było bowiem wątpliwości, że tak małe siły zostaną wybite do nogi, podobnie jak inne desanty wymuszone politycznie przez Churchilla (małe wyspy greckie). Plany zatem odłożono, ale tylko na chwilę. Polityka zatriumfowała. Zwiększono siły, a dzięki interwencjom Churchilla sprowadzono część sprzętu desantowego, który miał służyć operacji Overlord.
17 stycznia siły sprzymierzone ruszyły do pierwszego ataku na Monte Cassino i… w zasadzie niczego nie wskórały. Mimo zgromadzenia znacznych sił postępy nacierających były praktycznie żadne. Nie było zatem wyjścia. 22 stycznia 1944 roku 36 tysięcy żołnierzy wylądowało na plażach pod Anzio. Niemcy zostali całkowicie zaskoczeni. Wydawało się, że sukces jest w zasięgu ręki, ale dowodzący lądowaniem generał Lucas nie krył sceptycznych myśli, komentując inicjatywę publicznie w sposób jednoznaczny: „zajeżdża mi to wszystko Gallipoli” (nonsensowny desant w trakcie I WŚ, którego inicjatorem był również Churchill).
Generał Clark, który już widział spadki słupków sondaży, mógł zrobić tylko jedno: zwiększyć nacisk na Niemców pod Monte Cassino, aby dać więcej czasu siłom desantowym. Generał Fred Walker, dowódca 36 Teksańskiej Dywizji Piechoty dostał rozkaz ataku… na oślep. W ciągu 10 godzin dywizja straciła 1681 ludzi. Szturm trzeba było przerwać. Rozkaz do ataku wydał Walkerowi człowiek który… był jego uczniem w szkole wojskowej. Makabryczne starty nie dały efektów, a na domiar złego Niemcy pozbierali się błyskawicznie. W ciągu 48 godzin przyczółek był już otoczony. Operacja, która miała błyskotliwie obejść linię Gustawa, przyjęła ze cel… przełamania linii Gustawa. Zgnieciony przyczółek pod Anzio kosztowałby wiele stołków.
Zanim nadeszła kolej Polaków, pod Monte Cassiono wykrwawili się Nowozelandczycy, Hindusi i Brytyjczycy, a ich działania w ramach operacji Avenger i Dickens poprzedzały gigantyczne bombardowania powietrzne i artyleryjskie niemieckich umocnień. Nerwowe ataki, których podstawowym celem stało się ratowanie oblężonego przyczółka pod Anzio, wyłączyły z walki 48 tysięcy zabitych i rannych alianckich żołnierzy. Upłynęły niemal 4 miesiące. Front nie drgnął. Opinia publiczna traciła nerwy. Szturmy na klasztor obrosły wśród żołnierzy mroczną sławą, wybór kolejnych jednostek był zatem sprawą delikatną, a dla powodzenia kolejnego ataku - niezwykle istotną.
Choć generał Anders twierdził zawsze, iż brytyjski głównodowodzący dał mu pole manewru, w praktyce trudno sądzić iż, 2 Korpus Polski mógł uniknąć walki. Stanowił podówczas jeden z niewielu świeżych odwodów, toteż jeśli Harold Aleksander nawet sformułował jakieś pytanie, to należy je zakwalifikować jako przykład kurtuazji. Kurtuazji być może podyktowanej wiedzą, iż sprawa, o którą walczy 2 Korpus, została już zdradzona, a ci, którzy przeżyją atak na klasztorne stoki, i tak nigdy nie wrócą do swoich domów. Polski atak na Monte Cassino rozpoczął się 12 maja 1944 o godzinie 1 w nocy.
Książkę Melchiora Wańkowicza o bitwie przeczytałem po raz pierwszy jako 12-latek. Po raz drugi - niemal 30 lat później. W tym czasie zmieniło się wszystko, a relacja autora „Ziela na kraterze” nie była już tak jasna, prosta i oczywista. Dzisiaj wiadomo już, że nasi rodacy zajęli klasztor, z którego wycofali się Niemcy, a faktycznego przełamania niemieckich linii dokonali Marokańczycy z Korpusu Ekspedycyjnego generała Juin. Drogę na Rzym jako pierwsi otworzyli ludzie, dla których nagrodą było spuszczenie ze smyczy, a pamięć o gwałtach, mordach i rabunkach wyzwolicieli jest nadal żywa wśród mieszkańców okolicy klasztoru. Nie zmieniła się jednak sprawa najważniejsza. Czyn. Wykonane rozkazy i życie oddane za odległą ojczyznę.
12 maja 1944 Polacy nie mieli wiele szczęścia. Niemcy tej nocy zdecydowali się na rotację - w efekcie na pozycjach znajdowało się dwa razy więcej żołnierzy. Żołnierze atakowali w skalistym terenie, który nie dawał najmniejszego schronienia. Wróg, doskonale wstrzelany w zbocza Widma, masakrował bataliony Kresowej Dywizji Piechoty. Niewiele lepiej poszło strzelcom karpackim, których celem było wzgórze 593, Głowa Węża i gospodarstwo Albaneta. Natarcie prowadzone pod ciężkim ogniem przypłaciło życiem 18 z 20 torujących drogę czołgom saperów. Choć odparto siedem wściekłych kontrataków, ostatni zmusił resztki żołnierzy do opuszczenia pozycji późnym wieczorem. Straty DSK przekroczyły 700 żołnierzy, kresowiacy stracili połowę stanów. Wróg – mimo, iż poniósł nie mniej makabryczne straty (w 3 pułku strzelców spadochronowych zostało zaledwie 14 żołnierzy) - utrzymał wszystkie pozycje. Śmierć polskich żołnierzy utorowała drogę Marokańczykom na lewym i XIII korpusowi na prawym skrzydle ataku.
14 maja walki rozpoczęły się na nowo, 6 Brygada Lwowska śmiałym atakiem zajęła północne stoki Widma, a powodzenie ataku zachęciło żołnierzy, by wprost za wałem ognia artylerii nacierać na Sant Angello. To właśnie tam, kiedy żołnierzom skończyła się już amunicja, sierżant Marian Czapliński zaintonował hymn narodowy. Wściekły niemiecki kontratak cofnął się wtedy pod gradem… kamieni. Nie mniej dramatyczne były walki DSK na 593, które tego dnia przechodziło z rąk do rąk kilka razy, ponieważ obie strony zdawały sobie sprawę z jego strategicznego znaczenia. Walka wręcz i ataki na bagnety dziesiątkowały szeregi atakujących Polaków. Krwawy szturm zaległ 50 metrów od szczytu, gdy śmierć dosięgła dowodzącego atakiem polskiego podpułkownika (Karol Fanslau).
Kres krwawej łaźni przyniósł dopiero 17 maja. O świcie zwiadowcy z 5 Kresowej Dywizji Piechoty weszli do opuszczonego gospodarstwa Albaneta, a o 7 rano żołnierze 3 DSK zajęli upragnione wzgórze 593. Przechwycone komunikaty radiowe mówiły, że Niemcy się już wycofują. Ułani 12 Pułku Ułanów Podolskich ruszyli z rekonesansem na klasztor. O 12 w południe trębacz Emil Czech odegrał tam hejnał mariacki. Słynna melodia potoczyła się echem po skalistych zboczach, dodając sił tym, którzy nadal nacierali na Sant Angelo, gdzie doszło do kolejnego niemieckiego kontrataku. Polskie linie uzupełnione ostatkami żołnierzy zdolnych do noszenia broni wytrzymały ostatni napór niemczyzny. 18 maja wieczorem dla Polaków bitwa się skończyła. 1 Dywizja Strzelców Spadochronowych generała Heidricha przestała istnieć. Linia Gotów została przełamana, ale cena była wysoka. Kosztowała życie niemal 900 i zdrowie niemal 3000 żołnierzy. Cmentarz ulokowany pomiędzy wzgórzem 593 i klasztorem stał się miejscem ostatecznego spoczynku dla 1054 żołnierzy. W 1970 roku dołączył do nich generał Anders.
Kim są dzisiaj wnuki i prawnuki tych żołnierzy? Wedle namiętnie przeprowadzanych ankiet współcześni Polacy do oddawania życia za ojczyznę nie są już tacy skorzy.
Analiza przyczyn to materiał na długi artykuł. Ale bez wątpienia wiadomo już jedno: poprawa jakości życia fundamentalnie zmieniła postawy. O tym, jak bardzo, przekona się każdy, kto obejrzy i uważnie wysłucha dialogów w jednej z najbardziej kultowych scen w polskim kinie.